"Banita" - fragment

Autor: Jacek Komuda Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 21-03-2010 11:46 ()


 

Pusta w środku

 

– Odsłońcie ciało. A wy, panie Damazy czyńcie zadość prawu.

Przemyski kat wypożyczony z Biecza szarpnął za płachtę z przeworskiego płótna. Na całej długości znaczyły ją ciemne zacieki i plamy od łoju.

Burgrabia Zygmunt Cichowski nawet nie mrugnął okiem. Woźny chrząknął, podniósł rękę i ukrył nos w zgiętym łokciu. Od Zielonych Świątek panowały gorąca; ciało zmarłej ladacznicy poczynało roztaczać aż nadto dobrze wyczuwalną, słodkawą woń rozkładu. Kat – zacny, pracowity i skromny Niemiec, stał nieruchomo jak pręgierz albo spiżowy pomnik okrutnej, magdeburskiej sprawiedliwości.

Burgrabia postąpił krok bliżej, pochylił się nad nieboszczką pokrytą plamami krwi i siatką nacięć.

– Kto to zrobił? Człowiek czy zwierzę?

– To uczyniono żelazem – wymamrotał woźny Damazy burcząc przez zatkany nos. – Znaleźli ją trzy dni temu na śmieciowisku, koło Zasania.

– Możesz waść rozpoznać broń?

– Kindżał, albo kord. Krótki. Prosty. O, tu wbił ostrze. A tutaj, o – patrzcie, gardło podcięte. Równa linia. Gdybym nie widział poprzedniej rany, myślałbym, że szabla.

– Skąd tyle krwi?

– Długo ją męczył. Na koniec wypatroszył żywot i łono. Chce wasza mość zobaczyć? Możemy odwrócić ciało.

– Nie. Starczy to, co widzę.

– Na plecach… Popatrzcie mistrzu Jakubie. Sam byś jej lepiej nie sprawił.

– Ja, Gut. To topra ropota.

– Po co to uczynił? Dla pieniędzy? Z zemsty? Przecież nie z miłości!

– To ladacznica. Wołali na nią Roksolanka. Rozpoznały ją nasze miejskie przechodki. Szczęściem zabójca nie odrąbał głowy, jak Rosińscy panu Kroguleckiemu.

– Kto mógł ją zabić?

– Bóg to wie; a prędzej diabeł. Kimkolwiek był – uszedł. Rzucił ciało. Wiadomo – szukaj igły w stogu siana. Zaraz, zaraz, a to co znowu?! – Woźny pochylił się nad raną na pośladku zmarłej. – Mości panowie, tu coś jest… Znamię diabelskie!

Mistrz Jakub przeżegnał się tak zamaszyście, że rzekłbyś – wiatr powiał po izbie.

– Ślad wyrżnięty… Może wypalony. Mospanowie czekajcie, bo mi już siarką wszystko pachnie…

– Jesteście pewni, panie Damazy?

– Jako amen w pacierzu, a anioł w niebie.

– Kto to mógł zrobić?

Drzwi otwarły się z trzaskiem i do izby wpadło – zapierając się dzielnie na podkówkach butów, krzycząc, wygrażając – dwóch hajduków starosty. Nie na wiele zdał się ich opór. Chociaż bronili dostępu jak lwy, ludzie pana Potockiego dosłownie wnieśli ich do wnętrza, wepchnęli bezradnych jak owieczki. Co więcej wcale nie musieli przy tym dobywać  szabel; po prostu torowali sobie drogę pięściami i kułakami.

A potem rozstąpili się przed swoim patronem.

– Mości panie burgrabio przemyski – pan Potocki szedł z otwartymi ramionami ku Cichowskiemu jak na powitanie najwierniejszego kompana – wybacz proszę to najście, ale mam sprawę nie cierpiącą zwłoki. Mówiąc prosto – musimy pogadać.

– Nie widzisz waszmość, że oglądamy ciało?

– To się dobrze składa. Bo o nim właśnie chcę dyszkursować1.

– O zmarłej? – Podstarości wskazał kciukiem zabitą murwę. – Znasz zabójcę?

– Ja ją zabiłem, mości panie bracie. Tymi oto rękoma. – Podniósł dłonie do góry i zademonstrował staroście jak skarb. – Cztery dni temu w karczmie Utrata na Zasaniu.

Oczy pana Cichowskiego były okrągłe jak dwa dukaty. Otwarta gęba woźnego przypominała studnię bez dna. Z kolei oblicze małodobrego mistrza Jakuba miało wyraz lichy i durnowaty.

– Ja… Jak to? Ja nie rozumiem? Zabiłeś ją i co?

– Jam to nie chwaląc się sprawił. Przyszedłem, bo chcę się przyznać. Sam, z własnej woli.

Burgrabia spojrzał na Damazego, ale ten bezradnie rozłożył ręce. Zerknął zatem na kata, ale ten przeżegnał się po raz wtóry.

– Dlaczego waszmość to zrobiłeś?

– Uraziła mnie. – Gdzieś pod wąsem Potockiego błąkał się lekki uśmieszek.

– I to starczyło… By ją zabić?!

– Przecież to tylko kurwa. – Magnat łypnął boleśnie oczyma na Cichowskiego.

– I myślisz waść, że to godne szlachcica… Zabić ladacznicę?! To podłe! I nikczemne!

– Chyba mi wolno, może nie? Prawda, panie burgrabio?! – Potocki zadygotał, zupełnie jakby podstarości nadepnął mu na odcisk. – Jestem szlachcicem. Polonus nobilis sum!

– Jesteś mordercą. – Burgrabia podniósł wzrok znad ciała okrwawionej, pociętej Roksolany. – Jesteś psim synem, szelmą i tylko katu cię oddać!

– Przecież się przyznaję.

– Oszczędzisz nam fatygi! Trzymajcie go!

– Chyba nie trzeba. – Potocki spojrzał na dwóch posiniaczonych pachołków i swoją wilczą kompanię otaczającą ludzi burgrabiego półksiężycem, niby tatarski zagon. – Przyszedłem tu z własnej woli. Zapłacę za głowę tej dzierlatki. I odpokutuję karę w wieży.

– Nie wykpisz się gadaniną. Dasz gardło na szafocie za zabójstwo!

– To nie takie proste, panie burgrabio – cmoknął z przejęcia Potocki. – Nie złapaliście mnie in recenti crimine, na miejscu zbrodni. A tymczasem minęły dwa dni. Spóźniłeś się z mieczem, mospanie. O całe czterdzieści osiem zegarowych godzin.

– Łżesz!

– Gdzież bym śmiał… Panie Damazy, potwierdźcie moje słowa, powiedzcie co mnie czeka podług prawa i konstytucji anno 1588?

– Umyślne morderstwo… Zbrodnia pospolita.

– Jaka pospolita? Jaka zbrodnia! To tylko zabójstwo… Kurwy. A kurwa, rozumiecie waszmościowie, to takie stworzenie, które nie ma duszy! Jest pusta, rozumiecie? Pusta w środku. Sam sprawdzałem.

– Zapłacisz jak za głowę mieszczanina. Trzydzieści grzywien. Parę niedziel w wieży.

– Tak właśnie będzie. Dokładnie tak! Szczęść Boże dobry człowieku. Panie woźny, będziesz miał talara, a może i dwa na przepicie.

– Nie piję – odrzekł ponuro Damazy.

– Ze mną się nie napijesz? Co, może kłamią księgi sądowe? – Potocki pogroził palcem Damazemu. – Alboś to nie krzyczał w sanockiej karczmie: Pal bracie, aby do mnie! I multos quatircos et półgarnczków gorzałki ebibit? Albo to nie prawda, żeś grywał w karty i kości ante stajniam cum masztalerzibus? I że są pozwy przeciw tobie wniesione w grodzie? Księgi sądowe samą prawdę w oczy mówią. A prawda często w oczy kole.

Damazy cofnął się o krok.

– O, tu są pieniądze. – Potocki cisnął na katowską ławę parciany, brzęczący miło mieszek. – Równo trzydzieści grzywien za głowę tej tam… Zapomniałem jak jej na imię. Ale to tylko ladacznica. W dobrej monecie, w talarach toruńskich i czerwonych złotych, w ortach gdańskich, broń Boże nie oberżniętych. Cóż jeszcze mospanie? Główszczyzna jest. To pójdę do wieży, wyrezyduję ile trzeba i załatwione. Prawda, panie burgrabio?!

– Myślisz waść, że wszystko da się załatwić pieniędzmi?

– Wcale nie! – Potocki uderzył się w piersi. – Ja chcę odpokutować za grzech. Zgodnie z prawem i sumieniem. Nie uciekam, nie musisz ganiać za mną mości burgrabio po czerszlach, stepach i poharach. Przyszedłem sam, z własnej woli, aby poddać się karze.

– Dlaczego ją ubiłeś?

Pan Mikołaj uśmiechnął się lekko. Spojrzał w lewo, potem w prawo.

– Wiesz, mości burgrabio, po prostu chciałem zobaczyć jak to jest kiedy zabija się niewinnego. Na wojnie usieczesz Turka, ubijesz Moskala szablą, kopią – to żołnierska rzecz. Uderzasz na niego, ale on się broni, bo też ma szablę. A ja chciałem zobaczyć jak to jest zabić… niewinnego. Takiego, co nie podniesie na ciebie ostrza. A jedyne, co czuje, to strach i łzy.

– I dlatego wybrałeś tę nieszczęsną dziewkę?!

– Przecież to zwykła murwa. Wszetecznica pańska. Kurwa, bestyjka, pisał o niej święty Jan w Apokalipsie. Królowa nierządnica. Mająca dziesięć rogów i siedem głów a na nich bluźniercze imiona. Powinniście nagrodzić mnie za pokaranie tej przechodki. Nie będzie już wodzić dobrych chrześcijan na pokuszenie. Nie nabawisz się od niej francy, mości panie burgrabio.

– Nic ci nie uczyniła.

– Miałem wybrać kogoś innego? Zabić na ten przykład szlachcica? Toż to kryminał. Pachołka? Zbrodnia! Kto się o sługę nie ujmie, ten się o żonę nie ujmie, a ja nie chciałem, że tak powiem – poddawać w wątpliwość i wystawiać na szwank małżeńskich uczuć panów braci z Ziemi Przemyskiej. Poczciwego chłopka miałem zabić? Chyba tylko po to, aby jego pan ciągał mnie po sądach i trybunałach?

– Myślisz, że jak zapłacisz i odsiedzisz, będziesz miał czyste sumienie? To zdarza się ci nie pierwszy raz.

– Ja wszystko wyjaśnię, jak na spowiedzi. Patrz, zacząłem od pleców – tutaj – pokazał dłonią skąd zaczął pierwsze cięcie. – Wbiłem Rachmeta w to właśnie miejsce. Potem pociągnąłem po gardle. Niedużo, z lekka, by nie skończyła za szybko.

– Rachmeta?

– To jest mój brat i druh. – Kniaź uniósł do góry zwinięty w okrąg nahaj z okutą rączką. – Mój sługa, mój rab. Jesteśmy jak dwaj przyjaciele. Jak Kastor i Polluks. Jak Polak i Węgier – dwa bratanki.

– Ten stygmat diabelski? Skąd się wziął? – zapytał Damazy.

– Jaki stygmat? A ten? To Pilawa.

– Co za piława?

– To mój herb. Nie wyszedł niestety. Kiepski ze mnie snycerz. Ale cóż – ja do szabli, nie do rzemiosła stworzony.

– Panie Potocki! – krzyknął podstarości. – Nie wykpisz się tak łatwo. Pójdziesz na sam dół sanockiej wieży. Gdzie błoto, szczury i robactwo. Żebracy i szelmy. Nie weźmiesz ze sobą służby! Nie będziesz miał wina, miodu, ani wesołego towarzystwa. A światło ujrzysz dopiero wtedy, kiedy pachołek zejdzie do ciebie z kagankiem.

Potocki uśmiechnął się i wyciągnął ręce zaciśnięte w pięści.

– Jakoś wytrzymam te sześć niedziel. Jestem twój, mości panie burgrabio. Zatem na co jeszcze czekasz? 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...