"Rozgwiazda" Petera Wattsa - nowa książka od wydawnictwa Ars Machina

Autor: Ars Machina Redaktor: S_p_i_d_e_r

Dodane: 28-03-2011 14:01 ()


Zapraszamy do zapoznania się z obszernym fragmentem kolejnej książki wydanej przez Ars Machina.

 

Losy cywilizacji spoczywają na barkach jej wyrzutków.

 

Kiedy pojawia się potrzeba znalezienia kogoś do obsługi elektrowni położonych trzy kilometry pod powierzchnią Pacyfiku, zaczynają się poszukiwania odpowiednich kandydatów do podmorskiego programu na ryfcie. Zatrudnienie znajdują ci, których przeszłość wstępnie przystosowała do niebezpiecznych środowisk; ludzie do tego stopnia przyzwyczajeni do obrażeń cielesnych i chronicznego stresu, że przebywanie na skraju podwodnego wulkanu staje się w ich przypadku swoistym postępem. Nikogo zbytnio nie obchodzi satysfakcja z pracy. Jeśli przez całe życie nie nauczyłeś się, że wszelki opór jest bezcelowy, w ogóle nie zostałbyś ryfterem. To niewielka cena, jaką trzeba zapłacić, by na wybrzeżu płonęły światła.

 

Pośród klifów i rowów Grzbietu Juan de Fuca istnieje jednak coś, czego nikt nie spodziewał się tam odkryć, zaś wysokie ciśnienie nawet najbardziej uległą zawodową ofiarę potrafi zmienić w istotę z żelaza. Z początku sami ryfterzy nie są świadomi tego, co w sobie noszą – a gdy wszyscy inni wreszcie zdają sobie z tego sprawę, to właśnie ci odrzuceni i pogardzani trzymają dłonie na przycisku „reset” dla całej cholernej planety...

 

Tytuł: Rozgwiazda

Tytuł oryginału: Starfish

Data premiery: 8 kwiecień 2011

Autor: Peter Watts

Rok wydania oryginału: 1999

Wydawca oryginału: Tor Books

Liczba stron: 370

Wymiary książki: 125 x 195 mm

ISBN: 978-83-932319-1-1

 

 

A oto fragment powieści:

 

Nisza

Stacja Beebe unosi się pośród wód przycumowana do dna niczym szara, spiżowa planeta, otoczona na równiku pierścieniem reflektorów. Na biegunie południowym jest śluza dla nurków, a na północnym właz dokowy dla skafów. Pomiędzy nimi znajdują się dźwigary i liny kotwiczne, przewody i kable, a także Lenie Clarke.

Kobieta dokonuje rutynowego wzrokowego przeglądu kadłuba: to standardowa procedura przeprowadzana raz na tydzień. Ballard jest w środku, testuje jakiś sprzęt w pomieszczeniu łączności. Takie zachowanie nie jest do końca zgodne z duchem systemu koleżeńskiego. Clarke bardziej to odpowiada. Przez ostatnich kilka dni odnosiły się do siebie uprzejmie – od czasu do czasu Ballard powracała nawet do swojej opatentowanej poufałości – ale im więcej czasu spędzały razem, tym bardziej wszystko stawało się wymuszone. Clarke wie, że coś w końcu pęknie.

Poza tym, tutaj samotność wydaje się po prostu czymś naturalnym.

Sprawdza właśnie zaciski kabli, gdy w kręgu światła nagle pojawia się brzytwopysk. Ma około dwa metry długości i jest głodny. Z otwartą paszczą taranuje najbliższy reflektor Beebe. Kilka zębów roztrzaskuje się pod wpływem uderzenia o kryształową soczewkę. Brzytwopysk zawraca, uderzając ogonem o kadłub i odpływa w dal, niemalże niknąc w mroku.

Clarke przygląda mu się z zafascynowaniem. Stwór pływa w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, po czym znów rusza do ataku.

Reflektor bez problemu wytrzymał cios, czyniąc więcej szkody swojemu napastnikowi, jednak ryba uderza raz za razem. Wreszcie, wycieńczona, urywanymi ruchami opada na muliste dno.

– Lenie? Wszystko w porządku?

Clarke czuje, jak słowa bzyczą w jej dolnej szczęce. Naciska przełącznik nadawania na swojej skórze głębinowej.

– Wszystko w porządku.

– Usłyszałam coś – ciągnie Ballard. – Chciałam się tylko upewnić, że wszystko z tobą—

– Wszystko dobrze – odpowiada Clarke. – To tylko ryba.

– Niczego się nie uczą, co?

– Nie, chyba nie. Do zobaczenia później.

– Do...

Clarke wyłącza odbiornik.

Biedna, głupia ryba. Ile tysiącleci zajęło im nauczenie się, że bioluminescencja oznacza pożywienie? Jak długo Beebe musiałaby tu pozostać, by nauczyły się, że elektryczne światło go nie oznacza?

Mogłybyśmy wyłączyć przednie reflektory. Może zostawiłyby nas w spokoju.

Wpatruje się w przestrzeń poza elektryczną poświatą Beebe. Jest tam tyle czerni. Patrzenie na nią sprawia niemalże fizyczny ból. Jak daleko byłaby w stanie zapuścić się w ten lepki całun bez światła i bez sonaru, by wciąż móc wrócić?

Clarke wyłącza latarkę czołową. Noc przysuwa się nieco bliżej, lecz światła Beebe trzymają ją na dystans. Kobieta odwraca się, aż wreszcie staje twarzą w twarz z ciemnością. Przyczaja się niczym pająk, oparta o kadłub Beebe.

Odpycha się.

Mrok chwyta ją w objęcia. Clarke płynie, nie oglądając się za siebie, aż wreszcie zmęczenie ogarnia jej nogi. Nie wie, jak bardzo się oddaliła.

Muszą to być jednak całe lata świetlne. Ocean jest pełen gwiazd.

Za jej plecami najjaśniej, ostrymi, żółtymi promieniami świeci stacja. Po przeciwnej stronie kobieta ledwo dostrzega Gardło, blady wschód słońca na horyzoncie.

Wszędzie indziej żyjące konstelacje rozświetlają punktowo ciemności. Tu sznur pereł wyświetla w dwusekundowych odstępach oferty seksualne. Tu znów nagły rozbłysk pozostawił Clarke odwracające uwagę powidoki, kłębiące się w jej polu widzenia; coś ucieka, korzystając z jej chwilowej ślepoty. Tam zaś fałszywy robak wije się leniwie, poruszany prądem, w niewidoczny sposób powiązany z podniebieniem jakiegoś drapieżcy.

Jest ich tak wiele.

Czuje nagły ruch wody, jakby coś dużego przepłynęło tuż obok. Rozkoszny dreszcz przebiega po jej ciele.

Prawie mnie dotknęło, myśli. Ciekawe, co to było. Na ryfcie jest pełno potworów, które nie wiedzą, kiedy przestać. Nieważne, jak dużo jedzą. Żarłoczność jest częścią ich jestestwa, tak samo jak rozciągliwe brzuchy i szczęki potrafiące wyskoczyć z zawiasów. Wygłodniałe karły rzucają się na dwukrotnie większych od siebie gigantów i czasami wygrywają. Otchłań jest pustynią; nikt nie może pozwolić sobie na luksus oczekiwania na lepszą okazję.

Ale nawet na pustyni zdarzają się oazy, które czasem odnajdują głębinowi łowcy. Natrafiają na mało odżywcze dostatki ryftu i obżerają się; ich potomkowie stają się ogromni i rozdęci na szkielecie z tak delikatnych kości.

Miałam wyłączone światło i to coś zostawiło mnie w spokoju. Ciekawe—

Ponownie włącza latarkę. Przez chwilę niemal nic nie widzi pośród nagłej jasności, po czym przyzwyczaja się. Ocean ponownie pogrąża się w nieprzeniknionej ciemności. Nie pojawiają się żadne koszmary. Promień światła natrafia na puste wody, gdzie by go nie skierowała.

Wyłącza latarkę. Na chwilę, w czasie której jej nakładki dostosowują się do zmniejszonej ilości światła, zapada zupełny mrok. A potem znów pojawiają się gwiazdy.

Są takie piękne. Lenie Clarke leży na dnie oceanu i przygląda się migoczącej wokół niej otchłani. Nieomal wybucha śmiechem, gdy zdaje sobie sprawę, że trzy tysiące metrów od promieni słonecznych, ciemno staje się jedynie przy włączonych światłach.

– Co się z tobą dzieje do jasnej cholery? Wiesz, że nie było cię przez trzy godziny? Dlaczego nie odpowiadałaś?

Clarke pochyla się i zdejmuje płetwy.

– Chyba wyłączyłam odbiornik – mówi. – Byłam... Chwila, powiedziałaś— ?

Chyba? Zapomniałaś już o wszystkich przepisach bezpieczeństwa, które wbijali nam do głowy? Masz mieć włączony odbiornik od momentu opuszczenia Beebe aż do powrotu!

– Powiedziałaś trzy godziny?

– Nie mogłam nawet wyjść cię poszukać, bo nie zdołałam znaleźć cię na sonarze! Musiałam tak po prostu tu siedzieć i mieć nadzieję, że w końcu się pojawisz!

Wydaje się, że upłynęło zaledwie kilka minut, od kiedy odepchnęła się i zanurkowała w mrok. Clarke wspina się po drabince do mesy, zmrożona słowami towarzyszki.

– Gdzie byłaś, Lenie? – chce wiedzieć Ballard, postępując jej śladem. Clarke słyszy delikatne, płaczliwe tony w jej głosie.

– Ja... ja musiałam być na dnie – odpowiada. – Dlatego sonar nie mógł mnie namierzyć. Nie oddalałam się.

Zasnęłam? Co robiłam przez trzy godziny?

– Po prostu kręciłam się po okolicy. Straciłam poczucie czasu. Przepraszam.

– To nie wystarczy. Nie rób tego więcej.

Na chwilę zapada cisza. Przerywa ją nagłe, znajome uderzenie ciała o metal.

– Chryste! – warczy Ballard. – Wyłączam reflektory zewnętrzne w tej chwili!

Cokolwiek to jest, atakuje jeszcze dwukrotnie, nim Ballard udaje się dotrzeć do pomieszczenia łączności. Clarke słyszy, jak ta wali w kilka guzików.

Po chwili Ballard wraca do mesy.

– Już. Teraz jesteśmy niewidoczne.

Coś uderza jeszcze raz. I jeszcze.

– Albo i nie – kwituje Clarke.

Ballard stoi, wsłuchując się w rytm ciosów.

– Nie pokazują się na sonarze – odzywa się prawie szeptem. – Czasem, kiedy słyszę, że się zbliżają, ustawiam go na ekstremalnie bliski zasięg. Ale on w ogóle ich nie wyłapuje.

– Żadnych pęcherzy gazowych. Echo nie ma się od czego odbić.

– Nas jakoś w większości przypadków widać bez problemu. Ale tego czegoś nie. Nie da się ich znaleźć, niezależnie od tego, jak podkręci się sygnał. Są jak duchy.

– To nie duchy – niemal nieświadomie Clarke liczy uderzenia: osiem, dziewięć...

Ballard odwraca się, stając z nią twarzą w twarz.

– Zamknęli Piccard – mówi, a jej głos wydaje się cichy i zdławiony.

– Co?

– Grid Authority twierdzi, że to tylko problemy techniczne. Ale mam znajomego w dziale kadr. Zadzwoniłam do niego, gdy byłaś na zewnątrz. Powiedział, że Lana jest w szpitalu. I odniosłam wrażenie... – Ballard potrząsa głową. – Zabrzmiało to tak, jakby Ken Lubin zrobił coś tam, na dnie. Myślę, że mógł ją zaatakować.

Trzy łupnięcia na zewnątrz w krótkich odstępach. Clarke czuje na sobie wzrok Ballard. Milczenie przeciąga się.

– A może i nie – mówi wreszcie Ballard. – Robiono nam te wszystkie testy osobowości. Gdyby był agresywny, wychwyciliby to przed wysłaniem go na dół.

Clarke przygląda się jej, nasłuchując sporadycznych uderzeń ryby.

– A może— może to ryft w jakiś sposób go zmienił. Może błędnie ocenili, jaki wpływ będzie miała na nas praca pod ciśnieniem. Że tak to ujmę – Ballard zdobywa się na słaby uśmiech. – Nie tyle fizyczne niebezpieczeństwo, co stres, wiesz? Rzeczy codzienne. Samo przebywanie na zewnątrz może po jakimś czasie zacząć działać ci na nerwy. Woda morska przetaczająca się przez klatkę piersiową. Zatrzymywanie oddychania na całe godziny. To jak żyć bez bicia serca.

Spogląda na sufit; dźwięki dochodzące z zewnątrz są teraz bardziej nieregularne.

– Na zewnątrz nie jest tak źle – odzywa się Clarke. Przynajmniej nie można cię zgnieść. Przynajmniej nie musisz martwić się, że płyty puszczą.

– Wydaje mi się, że zmiana nie następuje nagle. Raczej zakrada się, krok po kroku. A potem, pewnego dnia po prostu budzisz się już odmieniona, jesteś w jakimś stopniu inna, tylko że nie zauważyłaś momentu przemiany. Tak jak Ken Lubin.

Spogląda na Clarke, zniżając nieco głos.

– I ty.

– Ja – Clarke obraca w głowie słowa Ballard, czekając na jakąś reakcję. Nie czuje nic poza obojętnością. – Myślę, że nie masz się czego obawiać. Nie jestem z tych agresywnych.

– Wiem. Nie obawiam się o swoje własne bezpieczeństwo, Lenie. Obawiam się o twoje.

Clarke patrzy na nią zza nieprzeniknionej osłony swych soczewek, nie odpowiadając.

– Zmieniłaś się od momentu, kiedy tu przybyłaś – ciągnie Ballard. – Odsuwasz się ode mnie, narażasz się na niepotrzebne ryzyko. Nie wiem, co dokładnie się z tobą dzieje. Prawie jakbyś próbowała się zabić.

– Nie próbuję – odpowiada Clarke i stara się zmienić temat. – Wszystko w porządku z Laną Cheung?

Przez chwilę Ballard przygląda się jej badawczo. Zrozumiała aluzję.

– Nie wiem. Nie udało mi się uzyskać żadnych szczegółów.

Clarke czuje, że coś w jej wnętrzu zawiązuje się na węzeł.

– Ciekawe, czym go sprowokowała – mruczy pod nosem.

Ballard wpatruje się w nią z otwartymi ustami.

– Jak to sprowokowała? Nie wierzę, że to powiedziałaś!

– Chodziło mi o to—

– Wiem, o co ci chodziło.

Walenie na zewnątrz ustało. Ballard nie rozluźnia się. Stoi przygarbiona w tych dziwnych, luźnych ubraniach noszonych przez lądowców i wpatruje się w sufit, jakby nie mogła uwierzyć, że zapadła cisza. Znów spogląda na Clarke.

– Lenie, wiesz, że nie lubię nadużywać swojego stanowiska, ale taką postawą wystawiasz nas obie na ryzyko. Wydaje mi się, że to miejsce zaczyna mieć na ciebie zły wpływ. Naprawdę mam nadzieję, że zaczniesz znów kontaktować. W przeciwnym razie będę zmuszona wystąpić o przeniesienie cię.

Clarke odprowadza ją wzrokiem, gdy ta opuszcza mesę. Kłamiesz, uświadamia sobie. Jesteś śmiertelnie przerażona i to nie tylko dlatego, że ja się zmieniam.

To dlatego, że ty też.

Pięć godzin po fakcie Clarke dowiaduje się: na dnie morskim coś się zmieniło.

Śpimy, a ziemia przesuwa się, myśli, studiując wyświetlacz topograficzny. A następnym razem, albo jeszcze następnym może usunąć się spod nas. Ciekawe, czy będę miała czas cokolwiek poczuć.

Odwraca się, słysząc za plecami jakiś dźwięk. Ballard stoi w mesie, chwiejąc się lekko. Jej twarz sprawia wrażenie oszpeconej przez koncentryczne okręgi w oczach i przez ciemne wgłębienia wokół nich. Nagie oczy zaczynają wyglądać obco dla Clarke.

– Dno morskie zmieniło się – odzywa się Clarke. – Około dwieście metrów na zachód od nas pojawiła się nowa wychodnia.

– To dziwne. Nic nie poczułam.

– To stało się jakieś pięć godzin temu. Spałaś.

Ballard spogląda na nią surowo. Clarke bada wzrokiem jej zmizerniałą twarz. Po namyśle...

– Obudziłabym się – mówi Ballard. Przeciska się obok Clarke do wnętrza pomieszczenia i sprawdza wyświetlacz topograficzny.

– Wysoka na dwa metry, długa na dwanaście – recytuje Clarke.

Ballard nie odpowiada. Wklepuje komendy na klawiaturze; obraz topograficzny znika, zastąpiony przez kolumnę liczb.

– Tak jak myślałam – mówi. – Żadnej poważnej aktywności sejsmicznej od ponad czterdziestu dwóch godzin.

– Sonar nie kłamie – odpowiada spokojnie Clarke.

– Sejsmograf też nie – ripostuje Ballard.

Na chwilę zapada cisza. W tego typu sytuacjach obowiązuje standardowa procedura, obie doskonale wiedzą, jak ona wygląda.

– Musimy to sprawdzić – mówi Clarke.

Lecz Ballard tylko kiwa głową.

– Daj mi chwilę na przebranie się.

Nazywają go kalmarem: to około metrowy walec napędzany silnikiem odrzutowym, wyposażony w reflektor na przedzie i uchwyt holowniczy z tyłu. Clarke, zawieszona w wodzie pomiędzy Beebe a dnem morskim, sprawdza go jedną ręką. W drugiej trzyma pistolet hydrolokacyjny. Celuje w ciemność; ultradźwiękowe trzaski przeczesują noc, pozwalając jej zorientować się w położeniu.

– Tam – mówi, wskazując kierunek.

Ballard zaciska dłoń na uchwycie holowniczym własnego kalmara. Maszyna ciągnie ją za sobą. Po chwili Clarke rusza jej śladem. Grupę zamyka trzeci kalmar, niosący w nylonowej torbie przeróżne czujniki.

Ballard płynie niemal na pełnym gazie. Latarka na jej kasku i szperacz kalmara przeszywają wody niczym bliźniacze światła latarni morskiej. Clarke, która wygasiła własne reflektory, dogania ją mniej więcej w połowie drogi do celu. Posuwają się ramię w ramię kilka metrów ponad mulistym dnem.

– Twoje światła – odzywa się Ballard.

– Nie potrzebujemy ich. Sonar działa w ciemnościach.

– A więc teraz łamiesz przepisy dla samego dreszczyku emocji?

– Te ryby ciągną do wszystkiego, co świeci.

– Włącz światła. To rozkaz.

Clarke nie odpowiada. Obserwuje kładące się obok promienie; kalmar Ballard świeci równym, niezachwianym blaskiem, zaś jej latarka czołowa przecina wodę nieregularnymi łukami za każdym razem, gdy ta porusza głową.

– Powiedziałam – powtarza Ballard – żebyś włączyła— Chryste!

To coś mignęło to zaledwie na ułamek sekundy w chwili, gdy omiótł to reflektor Ballard. Kobieta nagle odwraca głowę i to niknie jej z oczu. Potem jednak wyłania się ponownie w świetle rzucanym przez kalmara, ogromne i straszliwe.

Otchłań szczerzy do nich obnażone zęby.

Paszcza rozciąga się na całą szerokość snopa światła i po obu stronach niknie dalej w mroku. Wypełniające ją stożkowate zęby wielkości ludzkich dłoni w żadnym wypadku nie sprawiają wrażenia kruchych.

Ballard wydaje z siebie zdławiony odgłos i nurkuje w błoto. Bentosowy muł wrze wokół niej niczym kłębiąca się chmura; kobieta znika pośród gradu planktonicznych ciał.

Lenie Clarke zatrzymuje się i zastyga bez ruchu w oczekiwaniu. Wpatruje się jak sparaliżowana w ten groźny uśmiech. Całe jej ciało wydaje się naelektryzowane, nigdy nie była siebie tak namacalnie świadoma. Każdy nerw wystrzeliwuje i zamiera w tym samym momencie. Clarke jest przerażona.

Ale jednak w jakiś sposób ma przy tym pełną kontrolę nad sobą. Podczas gdy rozważa ten paradoks, porzucony kalmar Ballard zwalnia i zatrzymuje się zaledwie kilka metrów od nieskończonego rzędu zębów. A kiedy dziwi się swej analitycznemu opanowaniu, trzeci kalmar, wraz z ładunkiem czujników, przepływa obok, zmniejszając prędkość i zajmuje miejsce obok swego towarzysza.

W świetle reflektorów uśmiech nie ulega najmniejszej zmianie.

Clarke podnosi pistolet hydrolokacyjny i naciska spust. Jesteśmy na miejscu, uświadamia sobie, sprawdzając odczyt. To jest ta wychodnia.

Podpływa bliżej. Uśmiech wisi pośród wody, zagadkowy i kuszący. Kobieta zauważa teraz kawałki kości u nasady zębów oraz strzępy zgniłego mięsa falujące na wysokości dziąseł.

Odwraca się i cofa. Chmura na dnie zaczyna powoli opadać.

– Ballard – odzywa się swym sztucznym głosem.

Nikt jej nie odpowiada.

Czując się jak ślepiec, Clarke sięga w błoto, aż wreszcie udaje jej się wymacać coś ciepłego i drżącego.

Dno morskie eksploduje jej prosto w twarz.

Ballard wystrzeliwuje z mułu, niczym kometa, ciągnąca za sobą ziemisty ogon. Ze wzburzonej chmury wyłania się jej dłoń zaciśnięta na czymś, co błyska w promieniach światła. Clarke zauważa nóż i wywija się w ostatniej chwili; ostrze odbija się od jej „skóry”, rozpalając nerwy klatki piersiowej. Ballard atakuje ponownie. Tym razem Clarke chwyta dłoń z nożem, gdy ta przelatuje tuż obok, wykręca ją i popycha. Ballard przewraca się.

– To ja! – krzyczy Clarke; vocoder zmienia jej głos w bzyczące vibrato.

Ballard wstaje; białe oczy patrzą niewidzącym wzrokiem, nóż wciąż spoczywa w jej dłoni.

Clarke podnosi ręce.

– Wszystko w porządku! Nic tu nie ma! On nie żyje!

Ballard zatrzymuje się. Wpatruje się w Clarke. Spogląda na kalmary i oświetlany przez nie uśmiech. Sztywnieje.

– To jakiś wieloryb – ciągnie Clarke. – Nie żyje już od dłuższego czasu.

– W-wieloryb? – pyta schrypniętym głosem Ballard. Zaczyna się trząść.

Nie musisz się wstydzić, o mały włos, a Clarke powiedziałaby to na głos, ale tego nie robi. Wyciąga natomiast rękę i delikatnie dotyka ramienia Ballard. Czy tak się to robi? zastanawia się.

Ballard odskakuje jak oparzona.

Chyba nie—

– Hm, Jeanette... – zaczyna.

Ballard przerywa jej, unosząc trzęsącą się dłoń.

– Wszystko ze mną w porządku. Chcę... Myślę, że powinnyśmy już wracać, nie sądzisz?

– Okej – odpowiada Clarke. Jednak naprawdę wcale tak nie uważa.

Mogłaby przebywać tu przez cały dzień.

Ballard znów siedzi nad biblioteką. Odwraca się, a gdy Clarke podchodzi bliżej, niedbale dotyka dłonią regulacji kontrastu; wyświetlacz ciemnieje, nim Clarke udaje się dostrzec, co na nim jest. Ze zdziwieniem zerka na wiszący przy terminalu zestaw wizualizacyjny. Skoro Ballard nie chce, by zobaczyła co czyta, mogła po prostu z niego skorzystać.

Ale wtedy nie zobaczyłaby, jak nadchodzę...

– Myślę, że to był Ziphiid – informuje Ballard. – Wal dziobogłowy. Tyle że miał za dużo zębów. Rzadko się je spotyka. Nie nurkują na takie głębokości.

Clarke słucha bez zbytniego zainteresowania.

– Musiał umrzeć i rozłożyć się dużo wyżej, a potem zatonąć – ciągnie Ballard nieco podniesionym głosem. Spogląda ukradkiem na coś po drugiej stronie mesy. – Zastanawiam się, jakie jest prawdopodobieństwo, że coś takiego się wydarzy.

– Co?

– Znaczy, że w całym oceanie coś tak ogromnego przypadkiem spadnie sobie z nieba kilkaset metrów dalej. Szanse muszą być dość nikłe.

– Tak, chyba tak. – Clarke wyciąga rękę i rozjaśnia wyświetlacz. Jedną połowę ekranu, świecąc delikatnym blaskiem, zajmuje jaskrawy tekst. Na drugiej widać obracający się model złożonej cząsteczki.

– Co to? – pyta Clarke.

Ballard rzuca kolejne ukradkowe spojrzenie na drugą stronę mesy.

– To tylko jakiś stary tekst biopsychologiczny, który biblioteka miała w swoim katalogu. Przeglądałam go sobie. Kiedyś się tym interesowałam.

Clarke spogląda na nią.

– Aha.

Pochyla się i studiuje dane na wyświetlaczu. Jakiś techniczny żargon chemiczny. Właściwie jedyną rzeczą, którą z tego rozumie, jest podpis pod graficzną reprezentacją.

Odczytuje go na głos:

– Prawdziwe szczęście.

– Tak. Trójpierścieniowiec z czterema łańcuchami bocznymi – Ballard wskazuje na ekran. – Zawsze, kiedy jesteś szczęśliwa, ale tak naprawdę szczęśliwa, to właśnie jego sprawka.

– Kiedy to odkryto?

– Nie wiem. To stara książka.

Clarke wbija wzrok w obracający się model. W jakimś sensie ją niepokoi. Unosi się nad tym triumfującym, głupim podpisem i głosi coś, czego ona wcale nie chce słyszeć.

Rozgryźli cię, mówi. Jesteś mechaniczna. Chemikalia i elektryczność. Wszystko, czym jesteś, każdy sen, każde działanie, wszystko sprowadza się do zmiany napięcia gdzieś w twym wnętrzu albo doco ona takiego powiedziała? trójpierścieniowca z czterema łańcuchami pobocznymi.

– To niewłaściwe – mruczy Clarke. Albo będą mogli nas naprawić, gdy się zepsujemy.

– Słucham?

– To oznacza, że jesteśmy tylko... miękkimi komputerami. Z twarzami.

Ballard wyłącza terminal.

– To prawda – mówi. – A niektórzy z nas chyba tracą i je.

Przytyk zostaje zanotowany, ale nie sprawia przykrości. Clarke wyprostowuje się i rusza w stronę drabiny.

– Gdzie idziesz? Znów wychodzisz na zewnątrz? – dopytuje się Ballard.

– Zmiana jeszcze się nie skończyła. Pomyślałam, że przeczyszczę kanał dwójki.

– Trochę za późno, by się za to zabierać, Lenie. Zmiana dobiegnie końca, nim dobrniemy choćby do połowy. – Ponownie ucieka gdzieś wzrokiem. Tym razem Clarke podąża za jej spojrzeniem ku lustru ciągnącemu się przez całą długość odległej ściany.

Nie dostrzega tam niczego szczególnie interesującego.

– Popracuję do późna. – Clarke chwyta się poręczy i opuszcza stopę na najwyższy szczebel.

– Lenie – zaczyna Ballard, a Clarke mogłaby przysiąc, że głos jej drży. Spogląda na nią, ale ta kieruje się do pomieszczenia łączności. – Cóż, obawiam się, że nie mogę iść z tobą – mówi. – Jestem w trakcie usuwania usterek w jednym z programów telemetrycznych.

– W porządku – kwituje Clarke. Czuje, jak wzrasta napięcie. Beebe znów się kurczy. Kobieta rusza w dół po drabinie.

– Na pewno nie przeszkadza ci, że wyjdziesz na zewnątrz sama? Może powinnaś poczekać do jutra.

– Nie, nie mam nic przeciwko.

– Cóż, pamiętaj, by mieć włączony odbiornik. Nie chcę, żebyś znowu mi się zgubiła.

Clarke jest już w komorze odpływowej. Wspina się do śluzy i przechodzi cały rytuał. Już nie przypomina to tonięcia. Raczej ponowne narodziny.

Budzi się pośród ciemności i odgłosów płaczu.

Przez kilka minut leży zdezorientowana i niepewna. Szloch dochodzi ze wszystkich stron, cichy ale wszechobecny we wnętrzu rezonującej skorupy Beebe. Poza nim i biciem własnego serca, Clarke nie słyszy żadnego innego dźwięku.

Boi się. Nie jest pewna, dlaczego. Pragnie, by dźwięki ucichły.

Zwleka się ze swej koi i gmera przy włazie, który w końcu otwiera się, odsłaniając pogrążony w półmroku korytarz; z mesy, z jednego z jego końców dochodzi słabe światło. Dźwięki dobiegają z przeciwnej strony, z gęstniejącego mroku. Clarke rusza ich śladem przez gąszcz rur i przewodów.

Kwatera Ballard. Właz jest otwarty. Odczyt migocze szmaragdowo w ciemności, nie ukazując żadnych szczegółów przygarbionej sylwetki na pryczy.

– Ballard – odzywa się łagodnie Clarke. Nie chce wchodzić do środka.

Cień porusza się, wydaje się spoglądać na nią.

– Dlaczego tego nie okażesz? – pyta błagalnym głosem.

Clarke marszczy brwi w ciemnościach.

– Co mam okazać?

– Dobrze wiesz co! Jak bardzo się boisz!

– Boję się?

– Przebywania tutaj, utknięcia na dnie tego cholernego, mrocznego oceanu!

– Nie rozumiem – szepcze Clarke. Klaustrofobiczne odczucia znów zaczynają poruszać się niespokojnie w jej wnętrzu.

Ballard prycha, ale kpina wydaje się wymuszona.

– Och, doskonale rozumiesz. Myślisz, że to jakieś zawody; myślisz, że jeśli uda ci się zatrzymać wszystko w sobie, to jakimś cudem wygrasz – ale to zupełnie nie tak, Lenie; takie duszenie wszystkiego w sobie w niczym nie pomaga. Tu, na dole, musimy być w stanie sobie zaufać albo będziemy zgubione...

Zmienia nieco pozycję na koi. Wspomagane nakładkami oczy Clarke mogą teraz wyłowić z mroku parę szczegółów; sylwetkę Ballard okalają ostre krawędzie, zagięcia i załamania układające się w kształt normalnego ubrania, rozpiętego do pasa. Kobiecie przychodzą na myśl na wpół spreparowane zwłoki, które usiadły na stole, by opłakiwać swe kalectwo.

– Nie mam pojęcia, co masz na myśli – mówi.

– Starałam się być miła – wyjaśnia Ballard. – Próbowałam się z tobą dogadać, ale jesteś taka oziębła, nawet nie przyznasz, że – to znaczy, nie może ci się tu podobać, nikomu nie mogłoby, więc dlaczego po prostu nie przyznasz—

– Ale mi się wcale nie podoba. Ja... ja nienawidzę tego miejsca. Czuję się tak, jakby Beebe miała mnie zmiażdżyć. A jedyne, co mogę zrobić, to czekać, aż to się stanie.

Ballard kiwa głową pośród ciemności.

– Tak, tak, wiem o czym mówisz. – Wydaje się, że wyznanie Clarke podziałało na nią zachęcająco. – I nieważne, ile razy powtarzasz sobie, że— – urywa – nienawidzisz tego miejsca?

Powiedziałam coś nie tak?, zastanawia się Clarke.

– No wiesz, na zewnątrz jest niewiele lepiej – ciągnie Ballard. – Na zewnątrz jest nawet jeszcze gorzej! Tam są lawiny błotne i smokery, i ogromne ryby, które cały czas próbują cię zjeść, nie możesz przecież... Ale tobie ani trochę to wszystko nie przeszkadza, prawda?

Gdzieś po drodze przybrała oskarżycielski ton. Clarke wzrusza ramionami.

– Nie, nie przeszkadza – Ballard mówi teraz dużo wolniej. Jej głos opada do szeptu. – Tak naprawdę, to ci się tam podoba. Prawda?

Clarke kiwa głową z ociąganiem.

– Tak. Chyba tak.

– Ale tam jest tak... Ryft może cię zabić, Lenie. Może nas zabić. Na sto różnych sposobów. Czy to cię nie przeraża?

– Nie wiem. Nie myślę o tym zbyt często. Chyba w pewnym sensie mnie przeraża.

– Więc dlaczego jesteś tam taka szczęśliwa? – wykrzykuje Ballard. – To nie ma najmniejszego sensu...

Właściwie to nie jestem „szczęśliwa”, myśli Clarke.

– Nie wiem. To nie jest wcale takie dziwne, mnóstwo ludzi robi niebezpieczne rzeczy. Co z osobami uprawiającymi swobodne spadanie? Albo z alpinistami?

Lecz Ballard nie odpowiada. Jej ciało sztywnieje. Nagle wyciąga rękę i zapala światło.

Lenie Clarke mruga oczami pośród niespodziewanej jasności. Po chwili pomieszczenie ciemnieje. To znak, że zaczynają działać jej nakładki.

– Jezu Chryste! – wrzeszczy na nią Ballard. – Teraz już nawet sypiasz w tym stroju?

O tym Clarke także nie pomyślała. Po prostu wydawało jej się to prostszym rozwiązaniem.

– Przez cały ten czas otwierałam przed tobą swoje serce, ale ty miałaś dla mnie tylko tę twarz maszyny! Nie masz nawet na tyle przyzwoitości, by pokazać mi swoje cholerne oczy!

Clarke cofa się zaskoczona. Ballard wstaje z łóżka i postępuje krok do przodu.

– I pomyśleć, że udawało ci się uchodzić za człowieka, zanim dostałaś ten strój! Idź i poszukaj sobie czegoś do zabawy w tym swoim pieprzonym oceanie!

Zatrzaskuje właz tuż przed jej twarzą.

Przez kilka chwil Lenie Clarke wpatruje się w zamkniętą gródź. Na jej twarzy, z czego doskonale zdaje sobie sprawę, maluje się spokój. Na jej twarzy zazwyczaj maluje się spokój. Jednak stoi tam bez ruchu, dopóki skulona rzecz w jej wnętrzu nieco się nie rozluźni.

– Dobrze – odzywa się wreszcie bardzo cicho. – Chyba tak zrobię.

Ballard czeka na nią, gdy ta wyłania się ze śluzy.

– Lenie – mówi cicho. – Musimy porozmawiać. To ważne.

Clarke pochyla się i zdejmuje płetwy.

– Mów.

– Nie tutaj. W mojej kajucie.

Clarke obrzuca ją wzrokiem.

– Proszę.

Clarke rusza w górę po drabinie.

– Nie zdejmujesz...? – Ballard urywa, gdy Clarke wbija wzrok w podłogę. – Nieważne. W porządku.

Gdy są już w mesie, Ballard wysuwa się na prowadzenie. Clarke rusza jej śladem do kabiny. Ballard zamyka właz i siada na koi, zostawiając miejsce dla Clarke.

Ta rozgląda się po ciasnym wnętrzu. Ballard zakryła lustrzaną gródź zapasowym prześcieradłem.

Kobieta poklepuje dłonią miejsce obok siebie.

– Chodź, Lenie. Usiądź.

Clarke niechętnie siada. Nagła uprzejmość Ballard dezorientuje ją. Ballard nie zachowywała się w podobny sposób od momentu, kiedy...

Kiedy miała nade mną przewagę.

– To, co usłyszysz, pewnie nie będzie dla ciebie zbyt przyjemne – mówi Ballard – ale musimy zabrać cię z ryftu. Przede wszystkim nie powinni byli w ogóle cię tu przysyłać.

Clarke nie odpowiada.

– Pamiętasz testy, które nam robili? – pyta Ballard. – Badali naszą odporność na stres: zamknięcie, przedłużające się odosobnienie, chroniczne, ciągłe fizyczne niebezpieczeństwo, tego typu rzeczy.

Clarke lekko kiwa głową.

– No i?

– No i – ciągnie Ballard – zastanawiałaś się choć przez chwilę nad tym, że poszukiwali tych cech nie wiedząc, jaka osoba będzie je posiadać? Albo co sprawiło, że stała się kimś takim?

Wewnątrz Clarke zastyga w bezruchu. Na zewnątrz nic się nie zmienia.

Ballard pochyla się lekko do przodu.

– Pamiętasz, co mówiłaś? O wspinaczce wysokogórskiej i swobodnym spadaniu, i o tym, dlaczego ludzie specjalnie robią niebezpieczne rzeczy? Trochę czytałam, Lenie. Zaczęłam czytać o tym, kiedy cię poznałam.

Poznałaś?

– I wiesz, co łączy tych miłośników ryzyka? Wszyscy mówią, że nie żyłaś naprawdę, dopóki nie otarłaś się o śmierć. Potrzebują niebezpieczeństwa. Ono ich napędza.

Wcale mnie nie znasz...

– Niektórzy z nich to weterani wojenni, inni długo byli zakładnikami, jeszcze inni, z takich czy innych powodów, po prostu spędzili mnóstwo czasu w martwych strefach. A wielu z tych naprawdę uzależnionych...

Nikt mnie nie zna.

– ...tych, którzy nie potrafią być szczęśliwi, jeśli przez cały czas nie żyją na krawędzi – wielu z nich zaczęło naprawdę wcześnie, Lenie. Gdy byli jeszcze dziećmi. A ty, założę się... że nawet nie lubisz, gdy ktoś cię dotyka...

Odejdź. Odejdź.

Ballard kładzie dłoń na ramieniu Clarke.

– Jak długo byłaś wykorzystywana, Lenie? – pyta łagodnie. – Ile lat?

Clarke strząsa jej rękę, ale nie odpowiada. On nie chciał mi zrobić nic złego. Zmienia pozycję na koi, odwracając się nieco od swej towarzyszki.

– W tym rzecz, prawda? Nie tylko jesteś odporna na różne traumatyczne doświadczenia, Lenie. Ty jesteś od nich uzależniona. Mam rację?

Clarke potrzeba zaledwie chwilę, by ochłonąć. Pomagają jej w tym nakładki na oczy i „skóra”. Ze spokojem odwraca się znów w stronę Ballard. Nawet delikatnie się uśmiecha.

– „Wykorzystywana” – mówi. – A to ci dopiero staroświeckie określenie. Sądziłam, że zniknęło z użycia po polowaniach na czarownice na Florydzie. Pasjonuje cię historia, Jeanette?

– Istnieje pewien mechanizm – wyjaśnia Ballard. – Czytałam o tym. Wiesz, jak mózg radzi sobie ze stresem, Lenie? Pompuje do krwiobiegu różne uzależniające stymulanty. Beta-endorfiny, opioidy. Jeśli będzie się to zdarzało dostatecznie często i trwało przez dostatecznie długi czas, uzależnisz się. Nic na to nie poradzisz.

Clarke wyczuwa, jak jakiś odgłos rośnie w jej gardle, urywany i kaszlący, przypominający nieco dźwięk rozdzieranego metalu. Po chwili rozpoznaje, że to śmiech.

– Nie zmyślam! – upiera się Ballard. – Jeśli mi nie wierzysz, możesz sama to sobie sprawdzić! Nie wiesz nawet, jak wiele wykorzystywanych dzieci spędziło całe swoje życie, będąc uzależnionymi od damskich bokserów, albo samookaleczania, albo swobodnego spadania.

– I to czyni je szczęśliwymi, czy tak? – Clarke wciąż się uśmiecha. – Lubią, gdy się je gwałci, albo bije, albo—

– Nie, oczywiście, że nie są szczęśliwe! Ale pewnie nigdy nie byłaś bliżej szczęścia, niż wtedy, kiedy to czujesz. Dlatego mylisz ze sobą te dwie rzeczy i szukasz sytuacji stresowych, gdzie tylko się da. To fizjologiczne uzależnienie, Lenie. Sama się o to prosisz. Zawsze sama się o to prosiłaś.

Sama się o to proszę. Ballard czytała i Ballard wie: Życie to czysta elektrochemia. Nie ma sensu tłumaczyć, jakie to uczucie. Nie ma sensu tłumaczyć, że są gorsze rzeczy od bycia pobitą. Są nawet gorsze rzeczy od bycia przetrzymywaną i gwałconą przez własnego ojca. Są takie okresy, kiedy absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy zostawia cię w spokoju, a ty nie wiesz, na jak długo. Siedzisz naprzeciwko niego przy stole, zmuszając się do jedzenia, podczas gdy twoje poobijane wnętrzności próbują na nowo się pozrastać; on głaszcze cię po głowie i uśmiecha się do ciebie, ale ty wiesz, że wytchnienie trwało już zbyt długo i że on przyjdzie po ciebie dziś w nocy, jutro, a może pojutrze.

Oczywiście, że sama się o to prosiłam. Jak inaczej miałabym sobie z tym poradzić?

– Słuchaj. – Clarke potrząsa głową. – Ja... – lecz nagle mówienie przychodzi jej z trudem. Wie, co chce powiedzieć; Ballard nie jest jedyną osobą, która czyta. Ballard nie potrafi tego dostrzec, ponieważ całe jej życie to pasmo spełnionych oczekiwań, ale to, co spotkało Lenie Clarke nie jest niczym niezwykłym. Pawiany i lwy zabijają swoje młode. Samce cierników atakują swoje partnerki. Nawet owady dokonują gwałtów. Tak naprawdę to nie jest wykorzystywanie, to po prostu – biologia.

Ale z jakiegoś powodu nie potrafi powiedzieć tego na głos. Próbuje kilkakrotnie, ale w końcu udaje jej się wydusić z siebie zaledwie prawie że dziecinne wyzwanie:

– Co ty w ogóle wiesz?

– Coś jednak wiem, Lenie. Wiem, że jesteś uzależniona od własnego bólu, więc wychodzisz na zewnątrz i rzucasz wyzwanie ryftowi, żeby cię zabił, a on w końcu to zrobi, nie widzisz tego? Dlatego właśnie nie powinnaś tu być. Dlatego właśnie musimy odesłać cię z powrotem.

Clarke wstaje.

– Nie zamierzam nigdzie wracać. – Odwraca się w stronę włazu.

Ballard wyciąga ręce.

– Musisz zostać i mnie wysłuchać. Jest coś jeszcze.

Clarke spogląda na nią z całkowitą obojętnością.

– Dziękuję ci za troskę. Ale wcale nie muszę zostać. Mogę wyjść stąd, kiedy tylko zechcę.

– Jeśli wyjdziesz teraz, wszystko się wyda – oni nas obserwują! Jeszcze się nie zorientowałaś? – Ballard podnosi głos. – Posłuchaj, oni wiedzieli o tobie! Szukali kogoś takiego, jak ty! Sprawdzali nas, nie wiedzą jeszcze, kto lepiej się tu sprawdzi, więc obserwują nas i czekają, kto pierwszy się złamie! Cały ten program wciąż jest w fazie próbnej, nie widzisz tego? Wszyscy, których wysłali tu na dół – ty, ja, Ken Lubin i Lana Cheung, jesteśmy częścią jakiegoś bezlitosnego testu.

– A ty go oblewasz – odzywa się cicho Clarke. – Rozumiem.

Wykorzystują nas, Lenie! Nie wychodź!

Palce Ballard chwytają Clarke niczym przyssawki ośmiornicy. Clarke odpycha je. Odblokowuje właz i pchnięciem otwiera go na oścież. Słyszy, jak za jej plecami Ballard podnosi się.

Jesteś chora! – wrzeszczy Ballard. Coś uderza Clarke w tył głowy, wypychając ją bezwładnie na korytarz. Upadając, boleśnie uderza ręką o plątaninę rur.

Przetacza się na bok i podnosi ręce, by się chronić. Lecz Ballard przechodzi ponad nią i zakrada się do mesy.

Nie boję się, zauważa Clarke, wstając. Uderzyła mnie, ale ja się nie boję. Czy to nie dziwne?

Gdzieś nieopodal słychać dźwięk tłuczonego szkła.

W mesie Ballard krzyczy:

– Koniec eksperymentu! Wyłazić, pieprzone ghule!

Clarke przemierza korytarz jej śladem i wchodzi do mesy. Kawałki umieszczonego tu lustra zwisają z ramy niczym wielkie, poszarpane stalaktyty. Podłogę pokrywają odłamki szkła.

Ze ściany, za potłuczonym zwierciadłem, wystaje rybie oko, ogarniające swym spojrzeniem każdy kąt pomieszczenia.

Ballard patrzy prosto w obiektyw.

– Słyszeliście? Nie zamierzam dłużej grać w wasze głupie gierki! Mam dość udawania!

Kwarcytowa soczewka odpowiada obojętnym spojrzeniem.

A więc miałaś rację, przyznaje w zadumie Clarke. Przypomina sobie prześcieradło w kabinie Ballard. Zorientowałaś się, znalazłaś odbiorniki we własnej kajucie, ale, Ballard, droga przyjaciółko, nie powiedziałaś mi o tym.

Od jak dawna wiedziałaś o wszystkim?

Ballard rozgląda się i zauważa Clarke.

– Ją udało wam się nabrać – syczy w stronę rybiego oka. – Tyle że ona to beznadziejny przypadek! Ona jest nienormalna! Wasze małe teściki nie robią na mnie najmniejszego jebanego wrażenia!

Clarke postępuje kilka kroków w jej stronę.

– Nie nazywaj mnie beznadziejnym przypadkiem – mówi całkowicie spokojnym głosem.

– Tym właśnie jesteś! – wrzeszczy Ballard. – Jesteś chora! Dlatego właśnie jesteś tu na dole! Oni potrzebują kogoś chorego, polegają na tym, a ty odpłynęłaś już tak daleko, że nie potrafisz tego dostrzec! Ukrywasz wszystko za tą – tą swoją maską i siedzisz tam jak jakaś masochistyczna meduza, przyjmując każdego kopniaka, którego ktoś ci wymierzy – prosisz się o to!

To kiedyś było prawdą, uświadamia sobie Clarke, gdy jej dłonie zaciskają się w pięści. To dziwne. Ballard zaczyna się cofać; Clarke zbliża się do niej, krok po kroku. Dopóki nie znalazłam się tu, na dole, nie wiedziałam, że mogę się bronić. Że mogę wygrać. Nauczył mnie tego ryft, a teraz także i Ballard...

– Dziękuję – szepcze Clarke i mocno uderza Ballard w twarz.

Ballard leci do tyłu i wpada na stół. Clarke ze spokojem postępuje kolejny krok do przodu. Kątem oka zauważa swoje odbicie w szklanym soplu; jej oczy, skryte za nakładkami, wydają się niemal świecić.

– O Jezu – jęczy Ballard. – Lenie, przepraszam.

Clarke staje nad nią.

– Nie przepraszaj – mówi. Widzi siebie jako jakiś wybuchający schemat, którego każda część została starannie oznakowana. Tyle tu gniewu, myśli. Tyle nienawiści. Tyle tu tego, że trzeba się na kimś wyładować.

Spogląda na kulącą się na podłodze Ballard.

– Myślę – wyrokuje Clarke – że zacznę od ciebie.

Lecz terapia dobiega końca, nim Clarke udaje się porządnie rozkręcić. W mesie rozlega się niespodziewany dźwięk – przenikliwy, cykliczny i jakby znajomy. Przypomnienie sobie, co to takiego, zajmuje Clarke dobrą chwilę. Opuszcza nogę.

W pomieszczeniu łączności dzwoni telefon.

Jeanette Ballard wraca dziś do domu.

Przez pół godziny skaf opadał coraz głębiej w noc. Teraz zaś monitor w pomieszczeniu łączności pokazuje, jak podchodzi do modułu dokującego Beebe, podobny do wielkiej, rozdętej kijanki. Rozbrzmiewają odgłosy mechanicznej kopulacji, by po chwili ucichnąć. Umieszczony w suficie właz otwiera się.

Zastępca Ballard schodzi w dół po drabinie, tocząc wokół nieprzeniknionym spojrzeniem pozbawionych źrenic oczu. „Skóra” pokrywa już większość jego ciała. Nie założył rękawic, a „skóra” na jego rękach jest rozpięta aż do łokci. Clarke zauważa ledwo widoczne blizny biegnące wzdłuż jego nadgarstków i uśmiecha się lekko w duchu.

Czy czekała tam jakaś kolejna Ballard, zastanawia się, w razie gdybym to ja się nie sprawdziła?

Na końcu korytarza, poza zasięgiem wzroku, właz otwiera się z sykiem. Po chwili w pomieszczeniu pojawia się Ballard, ubrana w koszulkę z rękawami, z zapuchniętym okiem i jedną, jedyną walizką w ręce. Sprawia wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale wstrzymuje się, widząc nowo przybyłego. Przygląda mu się przez chwilę. Oszczędnie kiwa głową i bez słowa wspina się po drabinie do brzucha skafu.

Nikt nic do nich nie mówi. Nie ma żadnego powitania ani podnoszącej morale gadki. Może załoga została poinformowana. Może sama do tego doszła. Właz dokowy zatrzaskuje się. Jeszcze rozlega się ostatnie szczęknięcie i skaf odłącza się od stacji.

Clarke przechodzi na drugą stronę mesy i zagląda w kamerę. Sięga dłonią pomiędzy odłamki rozbitego lustra i wyrywa przewód zasilający ze ściany.

Już tego nie potrzebujemy, myśli i wie, że gdzieś daleko stąd ktoś przyznaje jej rację.

Clarke i nowo przybyły obrzucają się nawzajem taksującym spojrzeniem martwych, białych oczu.

– Jestem Lubin – odzywa się wreszcie mężczyzna.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...