„Park jurajski III” - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Matt12

Dodane: 13-12-2011 18:02 ()


 

Na „Park jurajski III” nie czekał chyba nikt. W mediach było o produkcji cicho i nikt jakoś specjalnie nie nagłaśniał faktu, że praca Spielberga jest kontynuowana. Niestety, sam Steven Spielberg nie chwycił tym razem za ster, oddając kierownictwo w ręce Joe Johnstona, znanego podówczas z takich dzieł jak „Kochanie zmniejszyłem dzieciaki”, „Człowiek Rakieta” czy „Jumanji”, a także telewizyjne „Kroniki młodego Indiany Jonesa”.

Dotychczasowy dorobek reżysera, który objął ster, niezbyt dobrze pasował do koncepcji survivalowego thrillera połączonego z kinem familijnym, więc tym razem otrzymaliśmy kino przygodowe o familijnych naleciałościach. Po raz kolejny wracamy na Isla Sorna, tym razem jako wyprawa ratunkowa, której celem jest sprowadzenie do domu nastolatka, który rozbił się na wyspie, uprawiając kitesurfing. Na czele wyprawy ponownie staje znany z części pierwszej Alan Grant, który, choć zarzekał się, że do parku jurajskiego nie wróci za żadne skarby, podejmuje się zadania, skuszony przez podszywających się pod parę milionerów państwa Kirby, obiecujących sfinansować jego badania. Nasza wesoła gromadka ląduje więc na wyspie, gdzie wskutek spotkania tyranozaura machina szybko utyka i zmuszona zostaje do walki o przetrwanie i odnalezienia sposobu na uniknięcie trafienia do gadziego menu.

Ot, pretekst równie dobry, co każdy inny do zaserwowania widzowi tego samego dania po raz kolejny. O ile jednak oryginał był doskonałym stekiem z ekskluzywnej restauracji, a kontynuacja dobrze przyrządzonym domowym schaboszczakiem, o tyle „Park Jurajski III” sprawia wrażenie niedoprawionego mielonego zaserwowanego w podrzędnym barze mlecznym.

„Park jurajski III” to kino klasy B. Widać to i czuć na każdym kroku. Skala przygody jest wyraźnie mniejsza, a scenariusz mniej porywający, walory produkcyjne zauważalnie niższe no i aktorstwo również nie porywa. W produkcji zabrakło naprawdę ciekawych i przykuwających uwagę scen akcji. Zamiast tego posłużono się wypracowanymi schematami. Mamy więc scenę akcji z dużym dinozaurem, króciutką scenę z roślinożercami, mającą wzbudzić zachwyt nad cudami natury, scenę akcji z małymi dinozaurami, scenę akcji z dinozaurami w deszczu i w finale ponownie scenę mającą postawić dinozaury w pozytywnym świetle. Scenarzyści chwycili się więc tego, co w poprzednich odsłonach zdało egzamin i nieszczególnie umiejętnie połączyło kluczowe kropki jako takimi scenami z udziałem ludzi. Dzięki Bogu zrezygnowali niemal całkowicie z prób przekazania widowni jakiś głębszych treści. Niestety, to wszystko już widzieliśmy i dzięki wyraźnie słabszym efektom, scenografii i aktorstwie nie robi to już na nas wrażenia. Ot, po raz kolejny popatrzymy sobie z braku lepszej rozrywki na grupkę ludzi zwiewającą przed zębatymi gadami o morderczych skłonnościach.  

 Jak już wspomniałem, pod względem walorów produkcyjnych film reprezentuje zauważalnie niższy poziom. Nie znaczy to jednak, że jest to poziomo niski. Nazwałbym go poziomem rzemieślniczym. Praca kamery, efekty specjalne, scenografia czy kostiumy nie wywołają zachwytu, ale również na ich widok nie wybuchniemy śmiechem ani z politowaniem nie pokiwamy głową. Tylko dinozaurów trochę żal, wyraźnie widać, że postarzały się bez gracji. Tym razem poza nielicznymi wyjątkami skupiono się na CGI i choć zastosowano bardziej szczegółowe modele, to ich animacja wyraźnie odbiega od wysokich standardów, jakie wyznaczyli poprzednicy. Jest to szczególnie widoczne, gdy cyfrowe dinusie podejmują próby interakcji z otoczeniem. Wyraźnie czuć wtedy, że w fizycznym świecie filmu po prostu nie istnieją.

Pozwolę sobie na jeszcze jedną małą dygresję. Tyrannosaurus Rex jest ikoną serii. Jest to bezdyskusyjny i bezsprzeczny fakt. Mając za sobą doskonałe role w poprzednich częściach, Reksio stał się megagwiazdą, ikoną popkultury i najbardziej rozpoznawalnym gadem na świecie. Co zrobili twórcy PJIII? Nie mogąc podołać legendzie, bezceremonialnie zarżnęli T-rexa w pojedynku z nowym „królem” drapieżników Spinozaurem, starając się, w myśl zasady „więcej, mocniej bardziej”, obalić ikonę i wynieść na jurajskie ołtarze nowego, fałszywego idola. Panowie, nie tędy droga. Dziecku nie zabiera się ulubionych zabawek, by wcisnąć mu coś, co uważamy za lepsze. Rozumiem, że być może twórcy nie chcieli zżynać od poprzedników dosłownie wszystkiego, ale jeżeli mieli już kraść, to mogli zwinąć to, co najlepsze.

Gdyby film ten nie był sygnowany marką „Jurassic Park”, byłby nawet znośny. Gdybyśmy znaleźli go tam, gdzie jego miejsce, czyli w alejce z kinem klasy B lub w koszu wyprzedaży, mógłby uchodzić za niezły. Co więcej, gdyby na świat przyszedł pod tytułem „Dinozaury atakują”, „Ucieczka z gadziego piekła” czy jakimkolwiek innym, który nie wskazywałby na jego rodowód, byłby do przyjęcia jako solidne, choć powielające schematy rzemiosło. Jako dziedzic spuścizny Spielberga najzwyczajniej w świecie zawodzi. A jeżeli jesteśmy fanami tyranozaurów rani nasze uczucia.

Ocena: 4/10


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...