Relacja z Dragonu 2007

Autor: Marcin "Indiana" Waciński Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 28-04-2007 00:37 ()


Tegoroczny konwent gier fantastycznych „Dragon" odbywał się w nowym miejscu, czyli gimnazjum numer dziewiętnaście, sąsiadującym ze słynnym czwartym liceum, gdzie odbywają się bardziej znane „Falkony". Zmiana była podyktowana charakterem konwentu - korytarze gimnazjum są zdecydowanie większe i tym samym łatwiej zorganizować na nich zmagania miniaturowych armii, do jakich potrzeba wcale nie miniaturowych stołów.

Program podzielony był na cztery bloki. Pierwszy zajmowały prelekcje naukowe, drugi prelekcje skierowane do miłośników gier wszelkiego rodzaju, trzeci konkursy, ostatni koń-kursy czyli konkursy na wesoło, gry komputerowe, pokazy i inne atrakcje.

Impreza ruszyła o godzinie dziesiątej w sobotę. Miłym zaskoczeniem było dodanie do programu obok reklamówek, także i ostatniego numeru „Czasu Efemerydy" - zina wydawanego przez Lubelski Klub Fantastyki „Syriusz". Oczywiście, wzorem poprzednich konwentów, przy akredytacji były dwa punkty - jeden dla VIP-ów, czyli np. twórców programu, zaproszonych gości, drugi dla zwykłych uczestników, dzięki czemu wszystko  przebiegało płynnie i bez zakłóceń.

Swój ekwipunek zostawiłem w stołówce, która służyła za dodatkową szatnię i, jak się potem dowiedziałem, także salę do spania.

Pierwsza prelekcja na jaką się udałem, dotyczyła czegoś bardzo przydatnego w moim mniemaniu graczom, a mianowicie kryptyd, czyli zwierząt jeszcze nauce nie znanych, jakie żyją w podaniach i opowieściach w wielu regionach świata. Gdy gracze na sąsiednich salach  rozkładali po stołach, jak to kiedyś powiedział Andrzej Pilipiuk, swoje pokemony, Agnieszka „Achika" Szady opowiadała o cupachabrze, wielkiej wydrze, ogromnej anakondzie i paru innych ciekawych stworzeniach. Szkoda, że tak niewielu graczy było na tej prelekcji.

Na holu, na wprost wejścia, można było nabyć po niewygórowanych cenach, nie tylko koszulki konwentowe, ale także książki - głównie antykwaryczne pozycje, obejmujące tzw. starą fantastykę m.in. Clarke'a, Asimova, trochę tolkienistycznych pozycji. Prelekcje i konkursy były na pierwszym piętrze. Na dole był pokój organizatorów, stoisko z koszulkami, games room i sala, gdzie odbywał się turniej Mordheim oraz stołówka, gdzie można było zostawić swoje rzeczy i ułożyć się do spania.

Dół zajęli gracze; odbywały się turnieje: Warhammer Fantasy Battle, Warmaster, Konfrontacja, Mordheim, Neuroshima Hex, Anachronism, Jenga pokaz, i turniej Infinity.

W tym roku oprócz figurek, można było oglądać ciekawie zrobione makiety.  Zwracały uwagę sposobem wykonania, trudno było znaleźć detal, który nie byłby dopracowany. Zwykle to figurki są przedmiotem podziwu, miniaturowe armie elfów, orków czy krasnoludów są najchętniej prezentowanym elementem, jednak na Dragonie można było zobaczyć i dowiedzieć się jak powstaje otoczenie, w jakim te armie toczą swe zmagania. Nieco wyżej odbywał się turniej gry w Mordheim, jak dowiedziałem się potem od jednego z organizatorów, zaszczycili go goście z Warszawy i Krakowa. Rozgrywki musiały być bardzo wciągające, bo ich uczestników prawie nie wiedziałem na korytarzach.

Na sali gimnastycznej ustawiono stoły, toczyły się rozgrywki Warhammera, zatem widać było, że jest to impreza w mniejszym stopniu poświęcona fantastyce, a w większym wszelakiego rodzaju grom. Jak powiedział kiedyś szef agenta Muldera, niejaki Walther Skinner o erpegowcach: „oni są wszędzie".

Dla równowagi, oprócz konkursów, zaplanowano fire-show oraz wieczorek poetycki. Ważnym punktem był games room - to już taka tradycja, że na większości konwentów jest możliwość nauki i gry w jakąś ciekawa grę planszową. Do dyspozycji uczestników były: tradycyjnie już „Osadnicy z Catanu" (w nocy zaplanowany był nawet turniej), Caylus, Neuroshima Hex, Puerto Rico, Jenga i mnóstwo innych gier, których istnienia nie podejrzewałem (jest nawet planszówka, gdzie gracze wcielają się w role pijanych piratów). Sadząc po frekwencji można wnosić, że zainteresowanie było bardzo duże. Kolorowe pudełka z grami tworzyły na stoliku malownicza barykadę, a osoby przebywające w sali, czy przy stolikach, czy tylko przyglądających się rozgrywkom, całkiem hałaśliwą gromadkę.

Tymczasem trwały prelekcje. Agnieszka „Druzila" Krzyżewska za pomocą kolorowych ilustracji opowiadała o zjawiskach atmosferycznych, jakie nie zdarzają się zbyt często, czyli m.in. chmurach w kształcie talerzy, odbiciach, aureolach wokół księżyca itp.

Mój wywód o prototypowych samolotach niemieckich o napędzie odrzutowym, rozpocząłem od zaprezentowania kilku serii maszyn, jakie można uznać za najbardziej bliskie wzbicia się w powietrze. Później niezawodny Jacek „Spider" Strzyż, za pomocą laptopa i rzutnika, pokazał resztę konstrukcji, jakich nie powstydziliby się ludzie wspierający Lucasa i Spielberga w kręceniu filmów.

Zostawiwszy salę prelekcyjną za sobą, zamiast zjedzenia chińskiej zupy, pognaliśmy ze „Spiderem" na obiad do jednego z lokali na pobliskim Starym Mieście. To też duży plus konwentów, jakie odbywają się w Lublinie, że baza gastronomiczna oraz sklepy z „chińskimi" zupkami są tak blisko i o każdej niemal porze można zdobyć coś do jedzenia. Popołudnie spędziłem głownie na kuluarowych rozmowach ze znajomymi. W tym czasie można  było także  posłuchać o Scytach z punktu widzenia archeologa, duchach w sądzie, wziąć udział w konkursach: filmowym, Warhammera, Neuroshimy, obrazkowym czy wreszcie pokazywankach. W sali komputerowej odbywały się rozgrywki m.in. StarCrafta, Quake'a, Puyo puyo, Unreal Tournament.

Gdy wieczorem zasiadłem do partyjki „Munchkin Cthulu", jaką zaproponował mi Piotr „Żucho" Żuchowski, a jaką w sumie zastąpiła naszą prezentacje zina „Outsider" (na którą to nikt nie przyszedł!?) zza drzwi sali jęły dobiegać znane melodie niejakiego Johna Wiliamsa. Jak się potem przekonałem, to członkowie lubelskiego fantomu Star Wars tworzyli sobie klimat do rpg.

Czyli jak widać, jeśli nawet nie ma czegoś czym się interesujesz w programie konwentu, to przy odrobinie wysiłku i dobrej woli można sobie świetnie zagospodarować czas...

W jednej z sąsiadujących sal trwały pokazywanki, w games roomie pracowicie przesuwano plastikowe pionki po kolorowych planszach, a obok stolika, gdzie sprzedawano koszulki i ksiązki, regularnie odbywały się koń-kursy. Należy wspomnieć, że koń-kursy czyli zmagania sprawnościowe na wesoło, to już tradycja Dragonów i Falkonów. Zresztą, ich rodowód jest ściśle związany z konwentami organizowanymi w Lublinie. Zawsze cieszą się spora popularnością, a ich przygotowanie jest pilnie śledzone i komentowane, zarówno w trakcie spotkań, jak i w Internecie.

Wprawdzie pogoda - zimne, arktyczne powietrze i powiewy wiatru niczym na Spitsbergenie, nie zachęcały do spacerów, ale na hasło „fire-show" spora część ludzi udała się na boisko szkolne, by popatrzeć na  członków grupy „Antares", którzy pokazywali, co można zrobić z żywym ogniem. Czyli, jak powiedziała ongiś Laura Palmer z pewnego serialu: „Ogniu krocz ze mną".

Nieprawdopodobną oprawę do pokazu, stworzyła sam natura, bowiem odbywał się on pod niebywale rozgwieżdżonym niebem. Szkoda tylko, że nie udało się połączyć występu z muzyką, bo widowisko wiele straciło z tego powodu.

Po zakończonym fire-show przyszedł czas na kolejny punkt programu, a mianowicie na udział w organizowanej przez klub miłośników fantastyki „Grimuar" bal w stylu gotyckim...

Po przybyciu do sali przy domu studenckim „Grześ" powitała nas muzyka lekko industrialna, jej natężenie jako żywo przypominało najlepsze czasy fabryki samochodów w Lublinie. W przedsionku siedziało około dwudziestu  osób, intensywnie palących, popijających piwo i pogrążonych w rozmowie. Niektórzy byli dość fantazyjnie ubrani. Sąsiednia, dość obszerna sala mieściła stół z bardzo dobrym jedzeniem - wspaniałe sałatki, sandwicze, przystawki, sporo ciasta i przede wszystkim coś normalnego do picia co nie było piwem. Dość duża wolna przestrzeń pozwalała co bardziej krewkim na tańce i zabawę; świetnym pomysłem był projektor, gdzie do muzyki leciał czarno-biały film z końca lat dwudziestych, prawdopodobnie „Nosferatu wampir"  Wraz ze specyficznym oświetleniem i wystrojem sali, tworzyło to niesamowity wręcz klimat.

Zatem, gdy my pląsaliśmy bądź czyściliśmy szwedzki stół z jedzenia i napitków,  w szkole trwały: wieczór poezji, oraz LARPy.  Fani Star Wars kończyli swojego erpega i zasiadali do gry w Star Wars Miniatures, jaka miała ich wciągnąć do samego rana.

Uczestnicy zabawy w Domu Studenckim „Grześ" szybko zmienili repertuar, bo wkrótce nieco ciężkie brzmienia ustąpiły bardziej gitarowym, rockowym rytmom. Zabawa trwała ponoć w najlepsze do samego rana.

Z tego też powodu drugiego dnia pojawiłem się na konwencie dopiero około południa. Na twarzach części uczestników widać było zmęczenie po całonocnych sesjach. Brak snu i regularnego jedzenia, tudzież nadmiar wrażeń, zbierały żniwo, bo niektórzy spali w najlepsze. Opuściłem kilka prelekcji, jakie odbywały się rano i wykorzystałem czas, by nadrobić zaległości towarzyskie, bo sporo znajomych, zwłaszcza z daleka, szykowało się już do powrotu. Na stołówce, gdzie usiadłem, by chwile z nimi porozmawiać, toczyły się jakieś rozgrywki karciane, niestety jeden z uczestników nie doczekał rozdania bo...zasnął z głową na stole. Widać, że ten arktyczny front atmosferyczny, który trzymał nas w okowach, również w ostatnią niedzielę miał fatalny wpływ na samopoczucie.

Mile zaskoczony jestem frekwencją, jaka była na prelekcji „Od kwietnia do kwietnia, czyli wojna secesyjna na wesoło", którą organizowałem wespół z Pawłem „Litwinem" Litwińczukiem, bo okazuje się, że mimo pory, kiedy to konwent powoli zamiera, u nas było kilkanaście osób. To pewnie wpływ opowieści o statkach opancerzonych belami bawełny i tym, z czego robiono na Południu lemoniadę.

Nasza prelekcja była jednym z ostatnich punktów programu. Na korytarzach, krzątała się już obsługa rozpoczynając porządki. Nieliczni uczestnicy powoli udawali się do domu.  Wymieniwszy zatem uwagi o konwencie i pożegnawszy znajomych, ja również ruszyłem przed siebie.

 

 

Zobacz także:


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...