„Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” tom 9: „Ringo” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 28-08-2016 16:57 ()


O tym, że nieodżałowany Jerzy Wróblewski był zagorzałym wielbicielem konwencji westernowej nikogo spośród fanów jego dorobku przekonywać nie trzeba. Toteż owo zamiłowanie regularnie przejawiało się w twórczości rzeczonego. Wystarczy wspomnieć chociażby szeryfa Binio Billa, prawdopodobnie najpopularniejszą kreację tegoż autora. Dodajmy do tego powstające na potrzeby „Dziennika Wieczornego” opowieści obrazkowe takie jak „Skarb Irokezów” i „Rycerze Prerii”.

W ów nurt aktywności Mistrza z Bydgoszczy wpisuje się również opowieść o kowboju Ringo Deanie, która złożyła się na dziewiąty już tom trudnej do przecenienia serii „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”. Tym razem akcja opowieści została osadzona prawdopodobnie w początkach lat 70. XIX wieku, tj. w momencie dziejowym, gdy kolonizacja rozległych przestrzeni Środkowego Zachodu Ameryki Północnej uległa gwałtownemu zdynamizowaniu. Istotnym katalizatorem tego procesu był nie tylko typowy dla wspieranych przez rząd Stanów Zjednoczonych osadników głód ziemi uprawnej, ale też kolejna gorączka złota wywołana odkryciem złóż tego kruszcu w Górach Czarnych na terenie przyszłego stanu Wyoming. Pech w tym, że obszar ten stanowił część plemiennego terytorium Indian Oglala z grupy Dakota. Dodajmy, że to właśnie Góry Czarne szamani wojowniczych wspólnot uznali za miejsca szczególnie ważne w ramach praktykowanego przez nich kultu przodków. Pomimo tej okoliczności oraz wiążącego się z nią ryzyka utraty skalpu, a nawet życia, nie brakowało śmiałków złaknionych wzbogacenia się zasobami tubylczego terytorium.

Jednym z nich jest niejaki Pat Rogers, elegant bywający w środowisku tzw. ludzi luźnych pogranicza Wyoming i Południowej Dakoty. Jak się bowiem okazuje, podczas pobytu we wspomnianych górach, udało mu się odnaleźć nieco złota. Koszt tego przedsięwzięcia okazał się znaczny, bo strzegący swoich ziem Czerwonoskórzy położyli trupem jego towarzyszy. Jednakże w myśl oklepanego porzekadła - apetyt rośnie w miarę jedzenia - i tym samym rozeznany w bogactwie Gór Czarnych Rogers nosi się z zamiarem powtórzenia swojego wyczynu. Do tego jednak potrzebuje licznej i odpowiednio wyekwipowanej grupy śmiałków, wśród których szczególnie mile widzianym byłby wzmiankowany Ringo, cieszący się sławą doskonałego strzelca. Tymczasem ledwie kilka dni wcześniej dotknęła go osobista tragedia: niespodziewanie zmarła jego narzeczona, z którą miał właśnie zawrzeć związek małżeński. Stąd jeden z już zadeklarowanych uczestników planowanej wyprawy z dużym sceptycyzmem odniósł się wobec pomysłu namówienia Ringo do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. O dziwo Rogers okazuje się na tyle przekonujący, że - pomimo ogólnie kiepskiej kondycji psychicznej - tytułowy bohater decyduje się towarzyszyć mu w wojażu na terytorium Indian. To z kolei staje się zaczątkiem opowieści pełnej charakterystycznych dla westernowej konwencji elementów: począwszy od pazernych rzezimieszków o wyniszczonych podłą Whisky obliczach, poprzez konfrontacje z plenerami Prerii w tle aż po biegłych w sztuce wojennej rodzimych mieszkańców Ameryki.

Sam Ringo Dean to typowy przykład dzielnego kowboja wzorowanego na Old Shatterhandzie, który ani myśli dystansować się od tzw. szlachetnych Indian. Bez względu na oczywiste mankamenty takiej formuły fabularnej, owa idealizowana (by nie rzec, że wręcz idylliczna) wizja zaczerpnięta m.in. z twórczości Karola Maya zachowuje swoisty urok klasycznych powieści tego autora. Być może dla nieco młodszych wiekiem czytelników, których fascynacja Dzikim Zachodem ominęła szerokim łukiem, zasygnalizowane zjawisko okaże się bez znaczenia, a nawet nie do wychwycenia. Jednak ta cześć potencjalnych odbiorców, która z przyjemnością przyswajała fabuły wspomnianego pisarza z niemałym prawdopodobieństwem odczuje klimat dawnych opowieści z amerykańskiego pogranicza, w których autorzy nie silili się na reinterpretacje i dekonstrukcje klasycznych mitów, a mimo to oferowali odbiorcom swojej twórczości emocjonujące historie.

Skala fabularnej komplikacji „Ringo” nie jest może zbyt znaczna; niemniej choćby ze względu na większą rozpiętość niż w przypadku m.in. wzmiankowanego „Skarbu Irokezów”, opowieść o perypetiach szlachetnego kowboja i wspomagającego go Indianina Arapacho jest mimo wszystko bardziej złożona, co przejawia się przede wszystkim liczniejszymi zwrotami akcji oraz większą liczbą statystów uczestniczących w toku fabuły. Daje się również zauważyć podobieństwa do późniejszego o kilkanaście lat autorskiego komiksu Wróblewskiego pt. „Przyjaciele Roda Taylora”. Przejawia się to przede wszystkim w przyjaznym usposobieniu zarówno Ringo Deana, jak i bohatera wspomnianej chwilę temu historii wobec rodzimych mieszkańców Wielkich Prerii, co w kulturze popularnej tzw. Demoludów na ogół było dobrze widziane (dość wspomnieć filmowe adaptacje prozy Karola Maya realizowane przez kinematografie NRD i Jugosławii). Przy czym trudno upatrywać w takim, a nie innym ujęciu tego zjawiska nacisków ze strony kujawskiej delegatury Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (zwanego potocznie „cenzurą”) i z pewną dozą ryzyka można założyć, że wynikło ono z osobistych, całkowicie zresztą uzasadnionych sympatii autora. Pewne jest, że w trakcie tworzenia „Ringo” Wróblewski po raz kolejny wykazał nie tylko swoje zamiłowanie do westernu, ale też dobrą znajomość prawideł tego gatunku oraz zacięcie do artystycznego wyżywania się w jego ramach.

Daje się to zauważyć również w ilustracjach tej opowieści, które są dziełem autora o coraz dojrzalszym warsztacie plastycznym. Wróblewskiemu nie sprawiało większego problemu rozrysowywanie zarówno rozpoznawalnych postaci, skalistych plenerów okolic Gór Czarnych, jak i dynamicznych scen, w trakcie których tytułowy bohater zyskuje okazje do wykazania się sprawnością w starciach z problematycznymi osobnikami. Tych zaś, jak to zwykle na obszarach pogranicznych bywa, nie brakuje. Przyszły współtwórca „Skradzionego skarbu” z dużą biegłością operował zarówno wrażeniową plamą, jak i podkreślającą zróżnicowanie struktury tła różnej grubości kreską. Ponadto przekonująco ujął sceny rozgrywające się po zmierzchu. Ogólnie rzecz ujmując, w niniejszym tomie mamy do czynienia z niemal w pełni już dojrzałym Wróblewskim, którego odbiorcy twórczości rzeczonego znają z jego klasycznych prac realizowanych w toku lat 70. i 80. XX wieku.

Gwoli ścisłości dodajmy, że podobnie jak miało to miejsce m.in. w tomie zawierającym przygody Tarzana oraz albumach poświęconych wyczynom wielozadaniowego dziennikarza Adama Morana, także i tutaj dokonano zabiegu zastąpienia oryginalnego tekstu umieszczonego pod poszczególnymi ilustracjami kwestiami w tzw. dymkach. Równocześnie warto nadmienić, że tempo prezentacji dorobku Mistrza z Bydgoszczy z czasów jego lokalnej działalności wyraźnie wzrasta. Bowiem tylko w tym roku opublikowano już dwa premierowe tomy „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” (oprócz opisywanego również album „Zemsta faraona”) oraz zmodyfikowane formalnie wznowienia tomu drugiego i trzeciego. Na tym jednak nie koniec, jako że w tegorocznych zapowiedziach figurują dwie kolejne odsłony tej serii: marynistyczny „Kapitan Kirb” i kolejny western pt. „Powrót Baxtera”. A to kolejny asumpt, po m.in. publikacji dwóch książkowych monografii poświęconych Wróblewskiemu, by uznać bieżący rok za szczególnie ważny w popularyzacji jego dorobku.

 

Tytuł: „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” tom  9: „Ringo”

  • Tekst i rysunki: Jerzy Wróblewski 
  • Przygotowanie okładki: Andrzej Janicki
  • Rekonstrukcja graficzna pasków komiksowych oraz przerobienie na wersje z dymkami: Maciej Jasiński 
  • Wydawca: Wydawnictwo Ongrys – Leszek Kaczanowski 
  • Data publikacji: sierpień 2016
  • Oprawa: miękka
  • Format: 30 x 21 cm
  • Papier: kredowy 
  • Druk: czarno-biały
  • Liczba stron: 44
  • Cena: 24,90 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w „Dzienniku Wieczornym” od marca 1970 r. do lipca 1970 r.

Dziękujemy wydawnictwu Ongrys za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus