„Tank Girl” tom 1 - recenzja

Autor: Łukasz Kaszkowiak Redaktor: Motyl

Dodane: 19-10-2017 16:58 ()


Muszę przyznać, że nieco się zdziwiłem, kiedy doszła do mnie wieść o planach wydania w naszym kraju oryginalnej serii „Tank Girl”. Spodziewałbym się raczej współczesnych słodkich podróbek, ale oryginał? Przecież to jeden z tych klasycznych komiksów, które należało czytać w określonej epoce, najlepiej w kraju powstania; dla czytelnika współczesnego mogą wydać się nieco przestarzałe. No, ale niedawno wyszedł również pełny i nieocenzurowany „Ranx” więc najwyraźniej wszystko jest możliwe.

„Tank Girl” to produkt swoich czasów, kiedy na fali zmęczenia rządami Margaret Thatcher rozkwitała ponownie subkultura punków. Społeczeństwo zmieniało się, orientując ku coraz bardziej hedonistycznym postawom, podczas gdy u władzy pozostawali ludzie głoszący wartości absolutnie przeciwne. Lata osiemdziesiąte to również ciekawy okres w muzyce. Rodziły się lub rozkwitały tak skrajne odmienne gatunki, jak metal, punk, synthopop czy hip-hop. Niezwykłe czasy zrodziły w Wielkiej Brytanii nie mniej ciekawą kulturę komiksową, pośród której królował magazyn 2000 AD, czerpiący w tym samym stopniu z ruchów kontestacyjnych, co z kultury wysokiej. Albion stał się rozgrzanym, parującym tyglem, z którego do czasu, do czasu wypadały ciepłe i bardzo smaczne kąski.

I tak dochodzimy do naszych bohaterów Alana Martina i Jamiego Hewletta, pary zdolnych i zadziornych kolegów ze szkoły plastycznej. Nazwisko tego drugiego zapewne kojarzycie z teledysków grupy Gorillaz. Martin, chociaż pozostał czynnym artystą, popadł w zapomnienie i co jakiś czas odcina kupony od popularności „Odlotowej dziewczyny” (tak właśnie brzmiał polski tytuł ekranizacji „Tank Girl”).

Tank Girl powstała zasadniczo przypadkiem. Panowie szukali imienia dla postaci ozdabiającej wnętrze ich zinu; była na niej dziewczyna, w tle przejeżdżał czołg, więc nazwa nasunęła się sama. Zanim jednak postać przybrała obecną formę, przeszła wiele zmian i sposobów wydawania, a z każdą kolejną inkarnacją wzbogacano ją o następne elementy. Martin wymienia liczne inspiracje – fryzurę jeden z dziewczyn w szkole, koleżankę przypominającą pewną komiksową postać, Krokodyla Dundee, stare filmy wojenne, kangury i jeszcze kilka innych. Nie jestem jakość specjalnie zdziwiony tym wyznaniem, wszystkie wielkie dzieła powstawały z miksu najdziwniejszych inspiracji.

Pierwszy tom zawiera piętnaście numerów pierwszej serii „ostatecznej” (chociaż scenarzysta odgraża się, że to wcale nie ostatnia!) wersji. Poszczególne odcinki-rozdziały nie tworzą początkowo żadnej spójnej całości, zresztą później chaos i surrealizm będą się tylko zwiększać, ale już tutaj można zaobserwować pewną konsekwencję w używaniu niektórych motywów.

Zasadnicza koncepcja jest bardzo prosta – w przyszłości łowczyni nagród o pseudonimie Tank Girl żyje na zdewastowanej australijskiej pustyni. Ma gadającego wypchanego koalę, chłopaka-kangura i jeździ czołgiem. Po drodze spotka wielu przyjaciół i wrogów, w tym inne dziewczyny-maszyny, wystrzeli rakietami z piersi i zdarzy jej się wyskoczyć z cudzej klatki piersiowej...ale nie zdradzajmy wszystkich atrakcji.

Już w kilku pierwszych historyjkach, zapewne wymyślanych ze strony na stronę podczas suto zakrapianych imprez, mamy atak kangurów-mutantów, humorystyczne rozjechanie starca, seks głównej bohaterki z kangurem, mądrość ludową (to dopiero pierwszy zeszyt!), a potem niezałatwienie sprawy pieluch dla prezydenta Australii, bezsensowne spotkanie śmiertelnego wroga pośrodku pustyni, prezentację wymyślnych broni, przypadkowe rozgniecenie wroga rampą od czołgu, nie mniej przypadkowe zestrzelenie samolotu bronią powiększającą jądra, punkowych pielgrzymów z tego samolotu, niebezpieczną podróż czołgiem do stajenki, gdzie ponownie rodzi się Jezus. Jak widzicie, „Tank Girl” streszcza się wrażeniowo. Myślenie o tym dziele w kategoriach tradycyjnej opowieści mija się z celem.

Fabułki fabułkami, ale seria ta zawsze stała rysunkami. Hewlett był wtedy u szczytu swoich możliwości twórczych i prezentuje nam całą gamę zabiegów typowych dla brytyjskiego komiksu. Mamy tutaj bardzo swobodną, ale jednocześnie szczegółową kreskę. Tusz jest położony bardzo dokładnie, mimo pozornego chaosu nic nie jest pozostawione przypadkowi. Kompozycja wewnątrz kadrów i na planszach szaleje, nie ma tu miejsca na żadną statyczność. Świetnie zaprojektowane postacie w jednej chwili potrafią zadziwić swoją szczegółowością, by zaraz zostać kreskówkowo uproszczone. Narracja gna przed siebie jak punk na speedzie, nie ma tu czasu na subtelną grę planszami, wszystko jest nam rzucane w jednym momencie, nawet jeżeli kadry opisują dwie różne sytuacje albo jedną, widzianą z kilku punktów widzenia. Autorzy nie boją się przerwać opowieści, by wrzucić fantazyjny obrazek, stronę tekstu czy udawany dział z listami. Brzmi to znajomo? Powinno, Hewlett wraz z resztą Brytyjczyków wyprzedzili Vertigo o kilka lat.

Polskie wydanie jest czarno-białe, możliwie zbliżone do oryginalnego, jednak tusz wzbogacono o komputerowe rastry. To chyba jedyny wypadek, kiedy żałuję, że nie dostaliśmy wersji kolorowanej, ponieważ edycja amerykańska (jej okładki zobaczymy na końcu wydania jako jeden z dodatków) wyglądała całkiem nieźle. Na tyle, że kolory można było uznać za element pierwotnej koncepcji. A nie jest to takie oczywiste, wystarczy spojrzeć, jak Fleetway krzywdził amerykańskie wydania „Nemesis: The Warlock” albo „Strontium Dog”.

À propos dodatków, otrzymaliśmy również kilka rzeczy z wersji Dark Horse (no, chyba że pojawiły się jeszcze wcześniej), w tym „poradnik rysowania Tank Girl” oraz wycinankę-ubierankę. Straszna głupota, ale fajna.

Czy więc Tank Girl jest postacią kobiecą „jakiej Polki potrzebują”, jak głosi cytat Jakuba Żulczyka na okładce? Nie, to kiepski wzorzec do naśladowania dla kogokolwiek. Niestety, również dla twórców komiksów. Co prawda autorzy kokietują nas, że „Tank Girl” to komiks stojący okoniem w stosunku do wszelkich mód, ale powiedzmy szczerze - to nieprawda. Ta opowieść jest punkiem, przepitym wrzaskiem młodości przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Obecnie czyta się ją tak samo, jak słucha Dr. Hackenbusha – tyleż to zabawne, co anachroniczne. „Tank Girl” wciąż może bawić, wciąż może docierać do nowych czytelników, wciąż stanowić inspirację. Nie jest to natomiast rzecz aktualna, tu i teraz, lecz komentarz do świata, którego już nie ma. Niestety lub stety.

Mimo braku ponadczasowości, to wciąż dobry komiks. Może nie zawsze przemyślany, ale świetnie narysowany i - przede wszystkim - emanujący energią. Brakuje mi tej żywiołowości we współczesnych komiksach, tej dziecinnej radości z łamania zasad. Być może najcenniejsze w „Tank Girl” jest to, co znajdziemy w każdym dziele z przeszłości – pokazują współczesnym artystom, że można tworzyć inaczej.

 

Tytuł: Tank Girl tom 1

  • Scenariusz: Alan Martin
  • Rysunki: Jamie Hewlett
  • Tłumaczenie: Marceli Szpak
  • Wydawca oryginału: Titan Comics
  • ISBN: 978-83-8110-171-4
  • Format: 190x260mm
  • Oprawa: miękka
  • Liczba stron: 136
  • druk: czarno-biały
  • Data wydania: 20.09.2017
  • Cena: 40 zł

Dziękujemy wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus