„Storm" tom 6: „Labirynt śmierci. Siedmiu z Aromatery" - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Redakcja

Dodane: 14-12-2017 10:24 ()


Czas spędzony przez Storma i Rudowłosą pośród bezkresów Świata na Dnie z pewnością nie należał do szczególnie monotonnych. Nieprzypadkowo, bo nierozłączny duet przeżył tam mnogość przygód, których nie powstydziliby się bohaterowie powieściowych cykli Edgara Rice’a Burroughsa czy zdobywcy kosmicznych przestworzy z kart komiksów fantastyczno-naukowych ery przedsuperbohaterskiej. Wszystko jednak wskazuje, że za sprawą scenopisarskich talentów Martina Lodewijka oraz przeniesieniu miejsca akcji ku odległej Pandarwii ów udany cykl jeszcze bardziej zyskał na swej ogólnej atrakcyjności.

Przyczynił się ku temu brak skrępowania fizyką znaną z naszej rzeczywistości, jako że natura tej części całokształtu stworzenia, w której orbituje Pandarwia, znacząco różni się od m.in. Układu Słonecznego. Stąd zaskakująca swoboda, z którą mieszkańcy nieznanych dotąd Ziemianom rubieży Kosmosu przemierzają wypełnione powietrzem międzyplanetarne przestrzenie. Już tylko ta okoliczność w sposób istotny odróżnia „Kroniki Pandarwiańskie od wcześniejszych odsłon tej serii. To, co jednak pozostaje niezmienne to wartkość i szybkie tempo akcji, którego nie szczędzili czytelnikom tygodnika „Eppo” poprzedni autorzy skryptów tej serii. Toteż także tym razem zarówno Storm, Rudowłosa, towarzyszący im od poprzedniego wydania zbiorczego krwistoskóry Nomad oraz całkiem liczna czereda okazjonalnie kooperujących z nimi osobowości (w tym m.in. uczestników ruchu oporu opierającego się absolutystycznym zapędom Marduka, władcy Pandarwii) ciśnięci zostają w sam środek intryg i wyzwań godnych bohaterów nawet najbardziej wymagających w wymiarze heroicznym mitów. Stąd początkowa sekwencja „Labiryntu śmierci” (pierwszego z albumów składających się na niniejsze wydanie zbiorcze), w której Storm, Nomad i znany z także z poprzedniego tomu Rann zmuszeni są stawić czoła buntowi załogi napowietrznego żaglowca to zaledwie wstęp do licznych perturbacji, które przewidział dla nich bezlitosny scenarzysta. Najważniejszą z nich (i zarazem najbardziej niebezpieczną) jest tytułowy labirynt, budząca powszechną grozę prastara budowla, z której wnętrza nikomu dotąd nie udało się powrócić. W drugiej z kolei opowieści („Siedmiu z Aromatery”), po przybyciu do nadmorskiej metropolii znanej jako Aromatera, trójka protagonistów zostaje zaangażowana w konflikt pomiędzy braćmi bliźniakami, niegdyś bezkonfliktowo władającymi ową kupiecką republiką.

Wprost trzeba przyznać, że nie wszystkie spośród zastosowanych tu rozwiązań fabularnych sprawiają wrażenie w pełni logicznych i prawdopodobnych. Przy czym nie oznacza to, że autor skryptu wykazał się dyletanctwem oraz beztroskim podejściem do podjętego przezeń zadania. Wręcz przeciwnie, a przynajmniej tak można mniemać w zawartej na początku tomu kolejnej części eseju „Nieodkryty Storm”. Wynika zeń bowiem, że procesowi realizacyjnemu tego przedsięwzięcia towarzyszyły liczne konsultacje Lodewijka z nie zawsze łatwym we współpracy Donem Lawrence’em. Zatem gwoli wyjaśnienia osobliwa umowność niektórych wątków i motywów to efekt celowej stylizacji na niekiedy nieco beztroską fantastykę literacką doby lat 20. XX w., tj. okresu, gdy wyobrażenia ziemskich uczonych z zakresu astrofizyki w większym stopniu stanowiły pochodną ich opartych na domysłach przypuszczeń niż rzetelnych danych uzyskanych w trakcie obserwacji nieboskłonu. Tym bardziej że wciąż jeszcze dysponowali oni zawodnym i niezbyt zaawansowanym technicznie sprzętem obserwacyjnym. To właśnie z owych domysłów „zrodziły” się sławne marsjańskie kanały, tropikalne puszcze Wenus, kompleksy „świątynne” Księżyca, a nawet kryptoastronomiczne twory takie jak krążąca po orbicie pomiędzy Merkurym a Słońcem planeta Wulkan oraz gigantyczne konstrukty przemierzające Układ Słoneczny. Tak jak wcześniej na kartach utworów wzmiankowanego twórcy Johna Cartera i Tarzana, tak w dekadach realizacji cyklu o przygodach Storma i Rudowłosej, przetworzone warianty niniejszych idei niejako uzyskały swoje nowe życie. O ile zatem w „Kronikach Świata na Dnie” dało się zauważyć liczne zapożyczenia z fantastyki doby Złotej i Srebrnej Ery, o tyle w „Kronikach Pandarwiańskich” znać większe nasycenie motywami z pogranicza baśniowości czy wręcz fantasy (która notabene była okazjonalnie obecna również w niektórych wcześniejszych epizodach). Ta zaś okoliczność, przy równoczesnym „zawieszeniu” prawideł logiki, umożliwiła scenarzyście uruchomienie nieskrępowanych zasobów wyobraźni, których efektem jest pełna niekiedy nad wyraz zaskakujących pomysłów rzeczywistość kreowana.

Z autorami o tak osobliwej i wręcz rozbuchanej wizji fabuł kooperować powinni tylko plastycy o porównywalnej skłonności do rozmachu, a zarazem dysponujący wysoko rozwiniętymi umiejętnościami ilustratorskimi. Tych zaś Donowi Lawrence’owi nie sposób odmówić. De facto każdy z powstałych za jego sprawą kadrów to osobna, starannie wystudiowana kompozycja, dosycona głębią barw i mnogością szczegółów. Trudno orzec jak wiele twórczego wysiłku kosztowało tego autora wizualizowanie kolejnych przygód Storma. Pewne jest natomiast, że efekt pracy rzeczonego także i tym razem wręcz oszałamia artystyczną (określenie w żadnym wypadku na wyrost) finezją oraz unikaniem podążania na przysłowiową łatwiznę. Rewelacyjnie prezentuje się zarówno portowa zabudowa Aromatery, jak i przestrzenie okołoplanetarne Pandarwii. Niezmiennie bez zarzutu jest również ekspresja portretowanych postaci oraz często wielce oryginalne środki transportu, którymi zwykły się one przemieszczać.

Wśród wielbicieli serii o przygodach Storma i Rudowłosej wciąż nie ma pełnej zgody co do wyboru najbardziej udanego albumu w jej ramach. Niektórzy zwykli wskazywać „Ostatniego zwycięzcę”, inni dokonania Dicka Mateny tudzież wizytę bohaterów cyklu w antarktycznej, zaawansowanej technicznie metropolii. Pewne jest natomiast, że wysoką lokatę w tym zestawieniu otrzymały również albumu inicjujące „Kroniki Pandarwiańskie”. Całkowicie zresztą zasłużenie i z tym większym przekonaniem wypada zachęcić do lektury niniejszego wydania zbiorczego.

 

Tytuł: „Storm" tom 6: „Labirynt śmierci. Siedmiu z Aromatery"

  • Tytuł oryginału: „Storm: The Labirynth of death – The seven of Aromater”
  • Scenariusz: Martin Lodewijk
  • Ilustracje: Don Lawrence
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Krzysztof Janicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: Big Baloon  
  • Wydawca wersji polskiej: Wydawnictwo Kurc    
  • Data premiery wersji oryginalnej (w tej edycji): 1 lutego 2007
  • Data premiery wersji polskiej: 11 grudnia 2017
  • Oprawa: twarda
  • Format: 21 x 29,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 112
  • Cena: 75 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano w magazynie „Eppo”, a następnie w osobnych albumach w 1983 („Het Doolhof van de Dood”) i 1984 r. („De Zeven van Aromater”).

Dziękujemy wydawnictwu Kurc za udostępnienie egzemplarza do recenzji. 

Galeria


comments powered by Disqus