Philip K. Dick i Ray Nelson „Inwazja z Ganimedesa” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 27-03-2018 12:46 ()


Dla czytelników nieco bardziej niż tylko pobieżnie rozeznanych w dorobku „Dostojewskiego science fiction” nie jest tajemnicą, że ów autor był twórcą nierównym, obok wielkich powieści i błyskotliwie konstruowanych opowiadań oferujący swoim odbiorcom również teksty wyraźnie ustępujące nie tylko największym jego osiągnięciom takim jak „Ubik” czy „Boża inwazja”, ale też utworom mniej docenianym vide „Marsjański poślizg w czasie” i „Oko na niebie”. Zaliczana zwykła być do nich także „Inwazja z Ganimedesa”, powieść powstała we współpracy ze skądinąd znanym pisarzem Rayem Nelsonem.

Jemu to bowiem dane było zainspirować Johna Carpentera zwięzłym opowiadaniem „Godzina ósma rano” do zrealizowania jednej z najbardziej cenionych produkcji tego twórcy, tj. filmu „Oni żyją”. Wielowarstwowość i niejednoznaczność z pozoru banalnej rzeczywistości nie była zatem jakością literacką Nelsonowi nieznaną. Ta zaś okoliczność zdawała się korzystnie rokować na ewentualność kooperacji rzeczonego z pierwowzorem „Konioluba Grubasa”. „Inwazja…” okazała się jednak przedsięwzięciem do bólu jednoznacznym, choć równocześnie nie wolnym od walorów czysto rozrywkowych. Niemniej po kolei.

Czarny sen uprawiających naukową fantastykę katastrofistów doczekał się swojego spełnienia: Ziemia została podbita i podporządkowana przybyłej z kosmicznej otchłani rasie zdobywców. Dzięki psionicznym zdolnościom tzw. robaki zamieszkujące Ganimedesa czynią sobie z ludzkości kolejną rasę służebną (zwaną eufemistycznym terminem „wasali”). Supremacja okupacyjnej administracji nie podlega dyskusji, dawne struktury polityczne rozpierzchły się, a obszary naszej planety zostały podzielone na tzw. parcele rozlosowywane pomiędzy prominentów pozaziemskiej kasty rządzącej. Zdawać się zatem mogło, że los ludzkości jako suwerennej społeczności Układu Słonecznego to pieśń nieodwołalnie minionej przeszłości. Jak się jednak okazuje, na terytorium Stanów Zjednoczonych daje o sobie znać nieliczny, acz niedający o sobie zapomnieć ruch oporu złożony w dużej mierze z osobników poddanych mutacji. Ich lider w osobie czarnoskórego Percy’ego X jest tym bardziej niebezpieczny, że także on dysponuje wysoce rozwiniętymi zdolnościami parapsychicznymi. Istotną rolę w tej fabule odgrywa również na swój sposób wzbudzający sympatię Ganimedejczyk Mekkis, nowatorski psychiatra Rudolph Balkani, a nade wszystko Joan Hiashi usiłująca odnaleźć przywódcę wspomnianej insurekcji.  

Wprost trzeba przyznać, że niniejsza powieść zasadnie zwykła nie być ujmowana wśród najbardziej godnych rozpoznania dokonań Dicka. Planowana pierwotnie jako kontynuacja przełomowej w karierze tego pisarza powieści „Człowiek z Wysokiego Zamku” zapewne już na starcie ustępowała utworowi, do którego miała ściśle nawiązywać. Ponadto wydawca jej pierwodruku, wyspecjalizowane w rozrywkowej odmianie fantastyki wydawnictwo Ace, z oczywistych względów starało się maksymalnie poszerzyć grono potencjalnych odbiorców „Inwazji…” i stąd zapewne wynikł ów jednoznacznie kojarzący się z groszową science fiction tytuł oraz względnie jednorodna pod względem struktury fabuła. Można zaryzykować twierdzenie, że udział w tej inicjatywie Raya Nelsona, twórcy ogólnie cenionego, acz wolnego od ambicji silenia się na poszerzenie horyzontów zarówno własnych, jak i swoich czytelników w kierunkach zupełnie odmiennych od utartych standardów, służyć miało swoistemu „uczłowieczeniu” pierwotnego skryptu powieści i tym samym uczynienie z niej przedsięwzięcia sensownego nie tylko w wymiarze literackim, ale też w czysto komercyjnym.

Sprzyjać temu miało zastąpienie japońskich okupantów pozornie mniej trywialnymi z perspektywy wielbicieli fantastyki Ganimedejczykami oraz „doprawienie” wizji przyszłości stosownie futurystycznym sztafażem. Stąd zautomatyzowane, sterowane sztuczną inteligencją taksówki, a nawet pełnowymiarowe obiekty architektoniczne. Mimo przeforsowanych przez wydawcę modyfikacji znać jednak typowe cechy stylistyki Dicka: jego nietuzinkowy humor, bezkompromisową negację segregacji rasowej, traktowanie osiągnięć techniki przyszłości nie tyle jako godnych adoracji fetyszy (czemu notabene nie oparła się całkiem liczna gromadka twórców tej odmiany literatury) co raczej w pełni oswojonych elementów otoczenia. Chyba tylko Lawrence Sutin (autor najbardziej udanej jak na razie biografii Dicka) byłby władny wskazać w jakich kierunkach „Koniolub…” mniemał poprowadzić ten utwór bez ingerencji swojego wydawcy. Być może znowu, tak jak w przypadku również znacząco przerobionego „Czasu poza czasem” oraz „Człowieka z Wysokiego Zamku”, zasadniczy nurt opowieści zostałby podporządkowany podkreślaniu niejednoznacznej natury rzeczywistości oraz jej umowności wynikłej z oddziaływania zjawisk pojmowanych przez przedstawicieli ludzkości co najwyżej cząstkowo.

Zgodnie z tradycją tej edycji dzieł zebranych Philipa K. Dicka również w niniejszym tomie nie mogło zabraknąć przedmowy w wykonaniu „znanego i lubianego” przedstawiciela szeroko rozumianego środowiska piewców literackiej fantastyki. Tym razem owa rola przypadła Wojciechowi Orlińskiemu, dziennikarzowi związanemu głównie z mediami funkcjonującymi pod szyldem spółki Agora. Ów wybór przypadkowy nie jest, jako że w ubiegłym roku rzeczony opublikował biografię Stanisława Lema („Lem. Życie nie z tej Ziemi”) i tym samym podążył tropem skądinąd znanego Marka Oramusa, który już wcześniej zdecydował się przybliżyć postać autora m.in. „Solaris” i „Niezwyciężonego” („Bogowie Lema”). Wydawać się mogło, że wzorem swoich pracodawców oraz innych przedstawicieli dziennikarskiego fachu udzielających się na łamach „Gazety Wyborczej” da się on ponieść specyficznej manierze interpretacji rzeczywistości preferowanej we wspomnianym dzienniku. Tak się bowiem niekiedy sprawy miały we wzmiankowanej biografii. Tym jednak razem zaproponował on zaskakująco neutralny w swej wymowie, a przy tym zwięzły, acz treściwy tekst przybliżający osobę Philipa K. Dicka oraz na swój sposób moment zwrotny, jakim okazała się dlań praca nad niniejszą powieścią.

Wspólne dokonanie Nelsona i Dicka okazuje się utworem bardziej interesującym, niż mogłoby się to wydawać przed jego lekturą. Rzecz jasna to przede wszystkim fantastyka rozrywkowa z intrygą może nie tyle sztampową, ile dość często eksploatowaną przez twórców tej odmiany literatury. Spośród poszczególnych sekwencji nie trudno jednak „wyłuskać” motywy typowo „dickowskie”, za które wielbiciele jego twórczości zwykli niezmiennie cenić go do dziś. Nie nastawiając się zatem na quasi-objawienia i osobliwe egzegezy porównywalne z „Valis” czy „Transmigracją Timothy’ego Archera”, przyswojenie tej powieści ma szansę okazać się korzystnym doznaniem w wymiarze czysto rozrywkowym. Natomiast dla zadeklarowanych koneserów dorobku Dicka będzie to interesujący przykład sposobów, którymi posługiwał się on w zamiarze wydobycia się ze zbyt ciasnych jak dla niego ram fantastyki stricte przygodowej.

 

Tytuł: „Inwazja z Ganimedesa”

  • Autorzy: Philip K. Dick i Ray Nelson
  • Tytuł oryginału: „The Ganymede Takeover”
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Maciej Szymański
  • Przedmowa: Wojciech Orliński
  • Opracowanie graficzne serii: Wojciech Siudmak
  • Wydawca wersji oryginalnej: Ace
  • Wydawca wersji polskiej: Dom Wydawniczy REBIS
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 1967 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 27 lutego 2018 r.
  • Oprawa: twarda z obwolutą
  • Format: 15,5 x 23 cm
  • Papier: offset
  • Druk: czarnobiały
  • Liczba stron: 249
  • Cena: 49,90 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus