„Praca sprawiała mi wiele frajdy”. O Mandragorze po latach - wywiad z Przemysławem Wróblem

Autor: Jan Lorek Redaktor: Motyl

Dodane: 15-06-2018 13:36 ()


W roku 2001 niewiele pozostało z dawnego rozmachu przemianowanego na Fun Media wydawnictwa TM-Semic. Za to Egmont już kilka lat redagował magazyn Świat Komiksu i zdążył wypuścić szereg albumów. Wtedy to pojawiła się oficyna, którą można było uznać za jedną z najważniejszych na polskich rynku, a mianowicie Mandragora. Publikowała zarówno komiksy autorów zagranicznych, jak i krajowych, zeszyty i albumy. Działała do roku 2008, kiedy zawiesiła działalność i zniknęła z rynku. Od tego zdarzenia minęło już sporo czasu. Udało nam się zapytać założyciela i redaktora naczelnego wydawnictwa o wspomnienia związane z firmą. Przedstawiamy wywiad z Przemysławem Wróblem.

Rozmawia Jan Lorek

Paradoks: Mija 10 lat od zakończenia działalności Mandragory. Wydawnictwo było jednym z najistotniejszych swego czasu. Jak wspominasz tamten okres?

Przemysław Wróbel: Już dekada? Ależ czas leci. O wspomnieniach mógłbym napisać książkę. Z pewnością był to ciekawy okres mojego życia. Pełen zapału i optymizmu, trochę lekkomyślny, ale jednocześnie bardzo pouczający. Najfajniejsze było chyba jednak to, że praca sprawiała mi wiele frajdy.

P.: Jak pojawiło się u Ciebie zainteresowanie komiksami?

P.W.: Zaczęło się od Świata Młodych i Kapitana Żbika. Wszyscy to wtedy czytali, więc ja także. I tak mi już zostało.

P.: Rozumiem, że z czasem zacząłeś czytać więcej, inne tytuły i różnych innych autorów, a kiedy zrodziła się myśl powołania wydawnictwa? Chciałem też zapytać o to, kto opracował logo.

P.W.: Pracowałem wtedy w wydawnictwie Siedmioróg w charakterze sekretarza redakcji. Redaktor naczelny odrzucał zazwyczaj komiksowe propozycje wydawnicze polskich twórców, a mnie one zainteresowały. Właśnie od tego się zaczęło. Pierwszy projekt logo zrobiłem samodzielnie, bazując na płaskorzeźbach azteckich. Ostateczny kształt nadał mu wrocławski artysta Maciej Kasperski.

P.: Jak wyglądała praca redakcji? Czy mieliście jakieś lokum, czy kontaktowaliście się i przesyłali materiały przez internet?

P.W.: Początki nie były łatwe. Trudno było wtedy nawet mówić o jakiejkolwiek redakcji. Wydawnictwo i magazyn mieściły się w moim mieszkaniu, tłumaczenia i korektę zlecałem, do grafika dojeżdżałem. Nieco później przeniosłem się z całym majdanem do biura we Wrocławiu. Najpierw zatrudniłem grafika, później redaktora i kolejnego grafika. W momencie największego rozkwitu Mandragory redakcja składała się z pięciu osób. To była naprawdę świetna i zgrana ekipa. Dobrze się z nimi pracowało.

P.: Kim był podpisujący się jako Orkanaugorze tłumacz, a może tłumacze? Czy to prawda, że w wydawnictwie pracował ktoś związany jeszcze z AS Editor?

P.W.: Orkanaugorze to wrocławski tłumacz Jarosław Rybski. Nikt z AS Editor nie pracował na stałe w redakcji Mandragory, ale współpracował z nami w charakterze tłumacza, Witek Nowakowski, który wiele lat wcześniej był z nimi związany. Notabene Witek to bardzo ciekawa postać. Niestety zmarł niespodziewanie dziesięć lat temu w wieku zaledwie 49 lat. Nasza znajomość zaczęła się od kendo, które uprawiałem przez blisko 10 lat. Witek był jednym z nauczycieli w Warszawie, spotykaliśmy się więc na ogólnopolskich zgrupowaniach. Bliższą znajomość nawiązaliśmy jednak dopiero po przypadkowym spotkaniu na WSK (Warszawskie Spotkania Komiksowe – przyp. red.). Pamiętam, że podszedł wtedy z córką i żoną do stoiska Mandragory i zaczął przeglądać nasze nowości. Zamieniliśmy kilka słów. Okazało się, że jest tłumaczem, japonistą i fanem historii obrazkowych - tych na papierze i tych na ekranie. Po jakimś czasie zaczęliśmy współpracę. Na początku miałem obawy, bo nie lubię zatrudniać znajomych, ale szybko zrozumiałem, że mam do czynienia z prawdziwym fachowcem. Mało kto dorównywał mu profesjonalizmem. Zabawne było to, że postawiłem Witkowi jeden warunek, zanim zdecydowałem się zlecić mu pierwsze tłumaczenie. Powiedziałem, że skoro chce dla mnie pracować, nie mogę mówić do niego per „sensei”. Musieliśmy przejść na "ty". Byłem tym trochę zakłopotany, bo jakby nie patrzeć mówiłem do swojego mistrza, ale Witek zbył mnie śmiechem, mówiąc, że jest to dla niego oczywiste. Właśnie tak zaczęła się nasza współpraca. Bywało, wcale nierzadko, że Witek nocował u mnie, kiedy pojawiał się we Wrocławiu. Przegadaliśmy i przepiliśmy wspólnie niejedną noc. Mam z nim związane wyłącznie dobre wspomnienia. Naprawdę wielka szkoda, że już go z nami nie ma.

P.: Na pewno mógłby nam przybliżyć niejeden wątek z historii komiksu w Polsce. Słyszy się, że próbowaliście uruchomić w komiksach strony klubowe, które oprócz TM-Semic prowadził w zeszytach chyba jeszcze tylko Dobry Komiks (Axel Springer). Dlaczego się nie udało?

P.W.: Muszę przyznać, że w ogóle tego nie pamiętam. Być może były takie pomysły, ale z nieznanych mi powodów nie doczekały się realizacji.

P.: Jak wyglądały rozmowy w sprawie wydawania komiksów? Spektrum rozmówców było dość spore.

P.W.: Pytasz o licencje zagraniczne? Czy rozmowy z polskimi twórcami?

P.: Miałem na myśli przedruki, ale temat polskich autorów też jest interesujący, więc jak możesz, to opowiedz o tym też trochę.

P.W.: Rozmowy w sprawie licencji na wydanie w Polsce komiksów zagranicznych prowadziłem bezpośrednio z wydawcami lub ich agentami. Na początku byłem mało wiarygodnym partnerem, więc nie dostawałem tego, o co prosiłem. Chociażby DC Comics poinformowało mnie otwarcie, że zanim zdecydują się oddać mi tytuł (np. Preacher), zapytają Egmont, czy przypadkiem nie chcieliby go wydać.

Ciekawostką jest seria Kozure Okami, o wydanie której starałem się aż trzy lata. Japończycy okazali się dość specyficzni. Przeskanowali Mandragorę i mnie, gdy po raz pierwszy zapytałem o możliwość zakupu licencji, wypytując o szczegóły związane z wydawnictwem i polskim rynkiem, a potem oznajmili, że na chwilę obecną prawa do serii nie są dostępne dla nikogo w Polsce. Poprosili jednak, żebym skontaktował się nimi za rok, co oczywiście zrobiłem. Niestety drugi raz także odmówili. Jakby sprawdzali, czy okażę się wystarczająco konsekwentny. Bywam uparty, kiedy mi na czymś zależy, więc nie odpuściłem. Za trzecim razem zaproponowano mi spotkanie na targach we Frankfurcie. W trakcie miłej rozmowy zostałem poinformowany przez agenta, że pan Kazuo Koike (scenarzysta) przed podjęciem ostatecznej decyzji chce zobaczyć koniecznie moją twarz. Byłem tym trochę zaskoczony, ale pozwoliłem się sfotografować. Zdaje się, że wyszedłem na zdjęciu całkiem dobrze, bo kilka dni później dostałem prawa do tytułu. Satysfakcję miałem olbrzymią. Żałuję jedynie, że nie udało mi się wydać serii do końca. Chyba jednak zabrakło mi konsekwencji. Z polskimi tytułami było znacznie łatwiej, ponieważ autorom zależało na wydaniu ich dzieła. Propozycji przychodziło do nas sporo, więc było w czym wybierać. Oczywiście nie wszystko nadawało się do wydania, dużo propozycji odrzucałem, ale zawsze chętnie obserwowałem rozwój autorów, którzy po jakimś czasie wracali do mnie z nowym materiałem. Sporo przyjemności sprawiały mi dochodzące do mnie już po upadku Mandragory informacje, że niektórzy twórcy, których wypatrzyło moje oko i których wydałem w Polsce, zostali dostrzeżeni także przez wydawców zagranicznych i dostali u nich swoją szansę. Dla mnie był to dowód na to, że moja robota miała sens.

P.: Publikowanie polskich komiksów było rentowne czy to była raczej misja?

P.W.: Niektóre sprzedawały się świetnie. Chociażby 48 stron, Mikropolis, Esencja, Ciach bajera. Moim celem od samego początku było wypromowanie nowego polskiego tytułu, który zyskałby dużą popularność wśród rodzimych czytelników. Więc tak, była to swego rodzaju misja, ale uzasadniona ekonomicznie. Tytuły, które nie rokowały, a które we wstępnych założeniach miały być kontynuowane, uziemiałem. Niestety nie miałem aż tak dużego zaplecza finansowego, żeby móc pozwolić im się powoli rozkręcać. Każdy album musiał na siebie zarobić, choćby minimalnie.

P.: Które z wydanych przez siebie komiksów wspominasz najmilej i dlaczego?

P.W.: Na pewno wszystkie polskie tytuły, ponieważ w pewnym sensie uczestniczyłem w ich powstawaniu. Współpraca z autorami układała się zazwyczaj bardzo dobrze i tak też ją wspominam. Zdarzały się oczywiście małe spięcia, ponaglania itd., ale obie strony starały się być dla siebie wyrozumiałe, bo obie popełniały błędy. Z tytułów zagranicznych ceniłem najbardziej serię 100 naboi oraz Kozure Okami. Pierwszą ze względu na mistrzowskie prowadzenie fabuły, pokazanie, że opowieść można snuć także na drugim planie i przekłady Jarka, który moim zdaniem radził sobie rewelacyjnie z amerykańskim slangiem, pojawiającym się we wszystkich albumach. Drugą ze względu na niepowtarzalną historię i subtelnie wprowadzane przekłamania oraz wynajdywanie błędów, które pojawiały się nagminnie w tłumaczeniach amerykańskich. Nasze przekłady były robione bezpośrednio z języka japońskiego, pracował nad tym duet złożony z Witka Nowakowskiego i Czarka Komorowicza. To była rewelacyjna ekipa. Z chłopakami po prostu chciało się pracować. Obie serie podobały mi się także pod względem grafiki i sposobu kadrowania (szczególnie 100 naboi).

P.: Czy żałujesz wydania jakichś tytułów?

P.W.: Seria I.N.R.I. nie była do końca przemyślanym pomysłem i chyba tylko z niej nie jestem zadowolony. Nie chodzi mi bynajmniej o pracę, którą wykonali autorzy, tylko o założenia, na bazie których powstała. Po pierwsze, tematyka serii nie należy do moich ulubionych (choć z pewnością można na niej zarobić), po drugie, z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że była to przysłowiowa brzytwa, której się wtedy chwyciłem. Chyba niepotrzebnie poddałem się naciskom wspólników. Nie taką serię chciałem stworzyć.

P.: Gdzie upatrujesz powodów upadku? Co można było zrobić, żeby przedsięwzięcie trwało?

P.W.: Miałem jasno określony cel - chciałem stworzyć nową polską serię, która popularnością dorównywałaby PRL-owskim hitom, takim jak Kapitan Żbik, Tytus, Romek i A'Tomek, Kajko i Kokosz. Niestety nie udało mi się, choć przyznaję, że kilku pomysłów nie zdążyłem zrealizować. Spore nadzieje wiązałem na przykład z serią Zbójcerze, dzięki której można było połączyć kultowy tytuł, z którego się wywodzili, z realiami współczesnego rynku. Scenariusz zaczął pisać Rafał Skarżycki (zapowiadał się naprawdę świetnie), pierwsze strony narysował za zgodą Janusza Christy Sławomir Kiełbus, który ma podobną do niego kreskę (on także wykonał rewelacyjną robotę). Niestety za sprawą mojej głównej konkurencji do realizacji ostatecznie nie doszło. Miałem jednak nie lada frajdę i ubaw, gdy po wielu latach usłyszałem, że sami zrealizowali pomysł. Mimo że zrobili to inaczej, niż planowałem. Całkiem dobrze rokował Komisarz Żbik, ale w tym przypadku pojawiły się problemy ze Śledziem, który narysował pierwszy zeszyt. Miał zastrzeżenia do scenariuszy pana Krupki i chyba najzwyczajniej w świecie nie chciał ich dalej rysować. A połączenie było naprawdę ciekawe. Fabuła mocno "przykurzona" i w starym stylu, natomiast grafika uwspółcześniona. Nie bez znaczenia były też małe smaczki, które Śledziu dodawał od siebie na drugim planie. To była ciekawa hybryda i warto było dać jej szansę, pozwolić się rozwinąć. Ale wszystko ułożyło się inaczej.

P.: Rozmawiałeś osobiście o tym z Januszem Christą?

P.W.: Tak. Na początku zaproponowałem kontynuację Kajko i Kokosza, ale pan Christa odmówił, mówiąc, że prawa do serii wykupił Egmont (chociaż licencja dotyczyła tylko starych albumów). Spodobał mu się jednak bardzo pomysł na serię poświęconą Zbójcerzom. Zaakceptował wybór autorów (szczególnie Sławka Kiełbusa, którego sam wielokrotnie wskazywał jako swojego ewentualnego następcę) i poprosił o próbkę ich możliwości. Machina ruszyła. Twórca Kajko i Kokosza był zachwycony pierwszymi stronami, ale kilka dni po ich obejrzeniu zadzwonił do mnie z informacją, że niestety nie może podpisać umowy. Informacja o pracach nad Zbójcerzami dotarła do Egmontu, być może przekazał ją sam Janusz Christa lub jego agent, a efekt był taki, że zostaliśmy zablokowani. Pan Janusz tłumaczył, że nie chce popadać w konflikt ze swoim dotychczasowym wydawcą, a ten nie zgadzał się na Zbójcerzy pod logiem Mandragory. Ot, zwyczajna walka konkurencji. Byłem wkurzony, nie powiem, ale gdybym był na miejscu Egmontu, zachowałbym się pewnie tak samo.

P.: Co stało się z materiałami zgromadzonymi w trakcie funkcjonowania wydawnictwa?

P.W.: Po mojej rezygnacji z funkcji prezesa zarządu wszystko trafiło do redakcji w Warszawie. Dalszych losów materiałów nie znam.

P.: Jak to wyglądało formalnie? Wydawnictwo jeszcze funkcjonowało bez Ciebie czy tylko się zwijało?

P.W.: Wydawnictwo nadal oficjalnie funkcjonowało. Przed odejście ułożyłem plan wydawniczy na kolejny rok, więc Mandragora mogła nadal działać. Cel, o którym wcześniej wspomniałem, nie został jednak osiągnięty, nie było też dalszych pomysłów, które pozwoliłby go zrealizować, więc wydawnictwo zaczęto powoli wygaszać.

P.: Czy nie żałujesz swojej decyzji?

P.W.: Nie. Staram się nie patrzeć wstecz, nie mam też w zwyczaju rozpamiętywać przeszłości.

P.: Pasja komiksowa pewnie pozostała. Po jakie tytuły lub jakich autorów sięgasz najchętniej?

P.W.: Rzucam chętnie okiem na wszystko, co wpada mi w ręce.

P.: Dziękuję za rozmowę.

P.W.: Wzajemnie.

 

Przemysław Wróbel – urodzony w Bielawie w województwie dolnośląskim. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Pracował jako asystent radcy prawnego, sekretarz redakcji w Wydawnictwie Siedmioróg, alpinista przemysłowy, organizator imprez team buildingowych. W roku 2001 założył wydawnictwo Mandragora, w którym pełnił funkcję redaktora naczelnego. Obecnie Prezes Zarządu w Fala Sp. z o.o. i aktywny wspinacz.


comments powered by Disqus