Amelie Wen Zhao „Czerwona Tygrysica” - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 20-08-2023 22:30 ()


Walka o władzę to chwytliwy temat. Sięgają po niego pisarze od najdawniejszych czasów.  Nie mogli go ominąć również autorzy fantasy. Nie chodzi tylko o Martina z jego „Grą o tron” czy o pięcioksiąg „Wiedźmina”, napisany przez Sapkowskiego po sukcesie dwóch tomów opowiadań. Po prostu to jeden ze schematów uważanych za samograj – podstępny uzurpator na tronie, prawowity władca lub jego ostatni potomek, szukający sojuszników wśród mętów społecznych. Takim samym jest księżniczka ratowana przez podejrzanego typa o złotym sercu lub prostego chłopaka, który okazuje się na końcu księciem. Można im wszystkim jeszcze dorzucić szczyptę magicznej mocy, bo w  końcu co to przeszkadza? W walce zła z dobrem nawet pomaga. Brzmi znajomo? W końcu co innego mamy w „Gwiezdnych Wojnach”? Operują tym samym schematem z historią na dodatek zapożyczoną od Akiry Kurosawy. Mniejsza jednak o „Gwiezdne Wojny”. W cyklu książkowym Amelie Wen Zhao „Dziedzictwo krwi” mamy niejako kwintesencję wyżej wymienionych schematów. 

Księżniczka Anastasja musi znaleźć nowych sojuszników. Cesarzowa-uzurpatorka nie cofnie się przed niczym, by odnaleźć i zabić ostatnią przedstawicielkę wymordowanej rodziny, a ma teraz do dyspozycji wszelkie możliwe środki całe bogactwo imperium. Ana może liczyć tylko na siebie i przygodnych pomocników, często mało wiarygodnych. Najważniejszym z nich jest Ramson Złotousty, cieszący się wśród mętów społecznych kraju szacunkiem nieomal królewskim. Trudno mu ufać, jednak księżniczka nie ma wielkiego wyboru. Tylko dzięki Ramsonowi może uniknąć zabójców i dotrzeć do fortów Bregonu, gdzie ma nadzieję znaleźć wsparcie. Ci, na których dotąd liczyła, okazali się wrogami, a w najlepszym razie – chcieli zachować neutralność. A ona musi ratować nie tylko siebie, także cały kraj, a przede wszystkim – monarchię jako taką.                                                                                      

Jeśli napisze, że w książkach pani Zhao nie ma nic odkrywczego czy świeżego, nie będzie to wystarczająco jasne. W końcu dzisiaj trudno o historię, która nie byłaby w mniejszym czy większym stopniu kalką jakiejś poprzedniej. Wszystko zależy od pisarza. Każdą opowieść, nawet najbardziej ograną, można przedstawić w sposób świeży lub też ją zarżnąć kiepskim warsztatem. Jak się spisuje Amelie Wen Zhao, każdy czytelnik musi ocenić sam. Jedynie przedstawiam własne wrażenia, a są one takie, że to wszystko już kiedyś czytałam, tylko w lepszym wydaniu. Umieszczenie akcji w kraju, mającym być alternatywną wersją Rosji, miało chyba w założeniu dodać egzotyki, a napakowanie akcji „silnymi kobietami” – zdobyć autorce uznanie wśród feministek. Tyle że coś, co kiedyś stanowiło ciekawą i odważną innowację w literaturze, zdominowanej przez męskie wzorce, teraz jest już tylko żałosnym oportunizmem. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciw wojowniczkom i tak dalej, jednak wolałabym, żeby nie w każdej książce królowały babki, przywodzące na myśl raczej Sylvestra Stallone'a w spódnicy niż przedstawicielki płci pięknej. Jestem może starej daty, ale nie pojmuję, co może być złego w normalnej dziewczynie, która lubi się stroić i tańczyć, piszczy ze strachu na widok myszy i chętniej podlewa kwiatki niż macha mieczem. Czy naprawdę tego rodzaju księżniczka nie może być bohaterką pozytywną i ciekawą? Nie zasługuje na to, by przytrafiło się jej coś magicznego? Albo inaczej – czy nie może być „silna” w innym sensie niż czysto fizyczny?

Taki trend w literaturze i filmie trwa od dawna. Chyba jedyne bohaterki, które przeżywają niesamowite przygody, nie tracąc przy tym nic z typowo kobiecego uroku, można jeszcze znaleźć w literaturze zza wschodniej granicy, że przypomnę tu książki Aleksandry Rudej czy Olgi Gromyko. W innych przeważnie królują babochłopy, uważa się je za najlepszy wzór do naśladowania i u Amelie Wen Zhao nie mogło być inaczej, a jakby na przekór stworzone przez nią postacie męskie, nawet te negatywne, są dużo ciekawsze i bardziej złożone. Tłem jest carska Rosja, lub coś, co ja bardzo przypomina, choć autorka raczej kiepsko zna się na ówczesnej obyczajowości i nie tylko, i często plecie po prostu bzdury. Oczywiście książka nie jest adresowana do tych, którzy mogą się na tym poznać, a do przeciętnego Amerykanina, który bez mrugnięcia okiem łyknąłby nawet rewelację, że w carskiej Rosji wysoko urodzone damy podróżowały lektyką, niesioną przez nagich Afrykańczyków. „Realia” przytaczane przez Zhao są niewiele więcej warte, choć stara się je podkreślać rosyjskimi lub niby-rosyjskimi słowami i nazwami. Wyraźne odniesienie do Romanowów, choćby przez imię głównej bohaterki, nie ma większego sensu i nie stanowi niczego ważnego dla akcji powieści. Czy ma to znaczenie? Na pewno nie dla czytelnika, który po prostu oczekuje rozrywki. Dla niej można tę książkę przeczytać. Bez większych oczekiwań, żeby się nie rozczarować. Komponent fantasy jest wystarczająco obszerny, by można było przełknąć inne sprawy, jeśli kocha się ten gatunek.

 

Tytuł: Czerwona Tygrysica

  • Autor: Amelie Wen Zhao
  • Język oryginału: angielski
  • Przekład: Maria Smulewska
  • Gatunek: fantasy
  • Ilość stron: 408
  • Okładka: miękka ze skrzydełkami
  • Wydawnictwo: REBIS
  • ISBN: 9788381884365
  • Cena: 44,90 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus