Wilder czasami kłamał – refleksje o filmie „Sobowtór”

Autor: Marcin Waincetel Redaktor: Motyl

Dodane: 30-11-2016 10:21 ()


Jest na swój sposób zabawne, że o aktorskiej unikalności Gene’a Wildera można mówić przez pryzmat filmu opatrzonego tytułem „Sobowtór”. Choć od premiery ostatniego występu Amerykanina na dużym ekranie minęły już ponad dwie dekady, to wymowa przedstawienia pozostaje ciągle aktualna. Wildera naprawdę nie sposób jest z kimś pomylić. Tegoroczna data śmierci wydaje się natomiast umowna – amerykański aktor żyje przecież w licznych przedstawieniach.

W codzienności łatwo jest popełnić błędy. Wybierać nie do końca trafnie. A może właśnie na odwrót, czyli w zgodzie z fortuną? Zwłaszcza jeśli ma się chorobliwą tendencję do ubarwianie rzeczywistości. Z takim przypadkiem mierzy się George, bohater „Sobowtóra”. Notoryczny kłamca, który po opuszczeniu zakładu psychiatrycznego trafia w oko cyklonu – to znaczy w centrum afery spadkowej. Intryga nakreślona z pomysłem, co trzeba przyznać, choć szarada może wydawać się na końcu niepotrzebnie zagmatwana. Z drugiej jednak strony, społeczne role są w tym widowisku podwójnie interesujące. Nie tylko przez gorset konwenansów, nieomal dworską obyczajność z życia wyższych sfer, ale również biznesowe machinacje, których niewinną ofiarą staje się normalny... wariat. Albo romantyk, jak kto woli.  

Rzeczywistość widziana (a może trafniej napisać: kreowana?) przez mitomana jest oczywiście tematem wdzięcznym samym w sobie – fabularna donkiszoteria fascynuje niezmiennie od wieków – jednak w filmie Maurice’a Phillipsa fundamentem wydarzeń jest jednak coś innego. Mianowicie: pewna szczególna relacja, w której błędnym rycerzem jest George, dla otoczenia traktowany jako Abe Fielding, zaginiony syn nieżyjącego bogacza, a jego oddanym, choć wcale nie od początku wiernym giermkiem jest Eddie, oszust oddelegowany do społecznych prac w ramach zadośćuczynienia win. Ot, taka kara o wymiarze terapeutycznym, gdzie kłamca spiera się z łgarzem. Cóż za połączenie.

To, że zależności i przysłowiowa chemia pomiędzy bohaterami funkcjonuje w tak ujmujący sposób, jest zasługą dobranego, ba, wymarzonego duetu komediantów. Bo Gene Wilder oraz Richard Pryor znali się jak łyse konie. „Sobowtór” z 1991 roku to zwieńczenie ich wspólnych karier, w których znalazło się choćby miejsce na „Nic nie widziałem, nic nie słyszałem”, „Czyste szaleństwo” czy też „Transamerican Express”. Artyści działali na zasadzie antytez, żywych kontrastów. Żywiołowi, obdarzeni charakterystycznych paletą gestykulacji i nieomal teatralnych póz, stanowili tak naprawdę o esencji widowiska.

Zresztą „Sobowtór” zdaje się w wielu miejscach idealnym podsumowaniem – zarówno kariery Wildera, jak i jego aktorskiej przygody z Pryorem. Na ten przykład, choćby jedna z ostatnich scen, w której George oraz Eddie, złączeni w serdecznym, przyjacielskim uścisku pozują do fotografii, trzymając tabliczkę „Partner’s forever!”. Piękny, ikoniczny obrazek, któremu towarzyszyła rzewna melodia wczesnych lat 90. zwiastująca zmianę w podejściu do konwencji buddy movies. Wilder oraz Pryror to swoiści ambsadorowie nurtu biracial, w którym wiele uwagi poświęcono społecznemu pejzażowi. Odcienie szarości były w nim wyjątkowo wyraźne, a komediowy anturaż dawał na to wyjątkową szansę. To dobrze, że tak skrzętnie z niej skorzystano.

Charakterystycznych przedstawień, scen, które z perspektywy czasu można traktować jako kultowe, a na pewno rozpoznawalne dla kinofilskiego oka jest jednak zdecydowanie więcej. Choćby moment, w którym przestraszony George napotyka na swojej drodze człowieka przebranego za monstrum z prozy Mary Shelley, budzi naturalne skojarzenia z historią ujętą w „Młodym Frankensteinie” wyreżyserowanym przez Mela Brooksa, do którego Wilder stworzył scenariusz. Parodia filmów grozy stanowi zresztą jedną z najbardziej rozpoznawalnych kreacji amerykańskiego aktora.

Na uwagę zasługuje bardzo klarowna kompozycja i czytelne kontrapunkty historii „Sobowtóra”. Można ten film traktować jako swoiste odczytanie „Księcia i Żebraka” Marka Twaina. Tyle tylko, że rzeczony książę i żebrak to jedna, i ta sama osoba. Pytanie – na ile stworzona z przekory, a na ile z chłodnej kalkulacji. Jest w tej historii bowiem wątek marzyciela, który, może i owszem, nadto koloryzuje otaczającą go rzeczywistość, jednak intencja zdaje się czysta, naiwna jak u dziecka. Chce się przecież dostosować, mając jednak świadomość, że kłamstwo nie zawsze popłaca. Choć akurat w tym przypadku – niekoniecznie.

Idąc tym interpretacyjnym szlakiem, można zauważyć, że rzeczywistość, w której znajduje się George/Abe Fielding została z góry zaplanowana, obliczona według rachunku zysków. To gra fałszywych ról, niedopowiedzeń, przezorności, ale i rozbijania zastanych konwenansów. Wydaje się, że drugi z najważniejszych bohaterów, a więc Eddie, spełnia tutaj rolę katalizatora. Nie tylko prowokuje istotne zajścia, wszakże to od jego sugestii zaczęła się cała maskarada z przyjęciem podwójnej tożsamości, ale sam zdaje się powiernikiem sekretu. Z czasem, właściwie na samym końcu, mężczyzna zyskuje zaś nieprawdopodobną możliwość zakończenia intrygi. W białych rękawiczkach, z zimną krwią lub... z humorem i żartem wymierzonym w... no cóż, to już kwestia do samodzielnej deszyfracji. Warto jednak pamiętać, że sprawy spadkowe bywają problematyczne dla intrygantów.

Sytuacyjne żarty komponują się natomiast z mową ciała poszczególnych artystów. Można odnieść wrażenie, że zaprogramowano to w ten sposób, jakby to, co niewypowiedziane musiało wręcz zostać przedstawione za pomocą określonych gestów. Głębokich spojrzeń. Sugestywnych uśmiechów. Aktorstwo jest tutaj organiczne, namacalne, wzbudzające łańcuchową reakcję pozytywnych wrażeń. Czy to świat skomponowany z czarno-białych barw? W pewnym sensie taki podział jest klarowny, jednak ta czytelność należałoby uznać za walor. Twórcy potrafią swoje żarty odpowiednio i z przekonaniem puentować, tak więc nawet jazzowa improwizacja oszusta ma swoje drugie dno.

W tym nieomal idealnym zespoleniu komediowej konwencji i egzystencjalnej przypowiastki pewne rzeczy mogłyby, być może, zostać pomyślane z nieco większą inwencją. Uczuciowa relacja pomiędzy Georgem a Elaine zdaje się prowadzona zbyt prosto, naiwnie, jednakże... wpisuje się ona w zaproponowaną konwencję maskarady. To świat, w którym proste, ale dobre wybory nagrodzone są nie tylko prawością, ale i uczuciem rozkwitającym pomimo wcześniejszych ustaleń – wszakże początkowo miał być to racjonalny biznes, chłodna kalkulacja. Przynajmniej dla niektórych. Tylko że pojawił się sympatyczny, bardzo przekonujący kłamca...

W „Sobowtórze” szczególne wrażenie wytwarza jednak coś jeszcze. Scena pozorowanego pogrzebu. Śmierci, o której trudno powiedzieć, że jest prorocza, wszakże prędzej czy później dosięgnie ona wszystkich – nawet legendę komedii. Można domniemywać, że Wilder dziwowałby się zresztą, czemu ta przyszła do niego w czerni, a nie na przykład w czerwieni, do której aktor miał pewną słabość, zwłaszcza jeśli przyodziana była w nią Kelly LeBrock... Ale nie. Nie w tym rzecz. Pogrzeb w ostatnim filmie Wildera zdaje się przemawiać do zmysłów jako coś abstrakcyjnego. Przypomnijmy: aktor wstaje z trumny, zaczyna jodłować i życzliwie witać się z publicznością, dziękując za tak liczne przybycie. Czy ćwiczyliśmy tę scenę? – pada pytanie zgromadzonych. Nie! – brzmi odpowiedź. Bo trudno jest się na nią przygotować. Ale z uśmiechem można już dziś skwitować, że dla takich scen, jeśli nie warto żyć, co zabrzmiało zapewne zbyt patetycznie, to już na pewno warto weselić się kinem. Wilder przecież ciągle gra.


comments powered by Disqus